[ Pobierz całość w formacie PDF ]

taflę wody wiosłami, nie zbaczał z kursu.
Tego dnia fiord był spokojny, słońce pokazywało się od czasu do
czasu, teraz jednak nad falami panował cień. Kawałki lodu zbierały się
przy brzegu, wciąż jednak łódz radziła sobie bez trudu na powierzchni
jasnej, zimowej już wody.
Czekała ich jeszcze długa i mozolna podróż brzegiem.
Kiedy, dysząc, stanęli zmęczeni przed ubogą komorniczą chatą, stara
znowu zaczęła zawodzić. Poinformowała Reinę:
- Ja cię zaraz rozpoznałam, moja droga. Wyglądasz dokładnie tak
samo jak Marja. Tak, tak, jesteś też podobna do Marii, ale masz oczy kata.
Tak, ja go znałam, widzisz...
Roześmiała się skrzekliwie. Wyciągnęła przed siebie rękę owiniętą w
szmaty. Ręka była pozbawiona dłoni.
- Ja byłam ostatnia - zaskrzeczała. - Byłam jeszcze dzieckiem, ale on
znał się na rzeczy, ten Randar, kat. Wcale długo po tym nie chorowałam!
Teraz mam ponad dziewięćdziesiątkę, możesz sobie wyobrazić? No, wejdz
do środka. Zrób, co będziesz mogła.
Reina zmrużyła oczy. Przez ułamek sekundy zobaczyła przed sobą
twarz, której nie znała. Topór opadł w dół. Trysnęła krew. A wszystko
dlatego, że z jakiegoś wozu został skradziony duży wełniany koc.
Reina weszła do chaty.
Kobieta krzyczała jeszcze za nią:
- Ona ma na imię Maria! Ha, ha! Moja wnuczka ma na imię Maria...
Drzwi otworzył im jakiś mężczyzna, bardzo chudy, ubrany w łachmany.
Twarz miał wykrzywioną, jakby odszedł od bardzo ciężkiej pracy, w
głębi chaty panowało lodowate zimno.
- Antonius Olsson Rygg - szepnął, wyciągając rękę do Bendika. -
Masz ze sobą pastora, gospodarzu Durdei?
Stara potrząsała głową.
- Ta panienka zna się lepiej - zagdakała. - Bo co innego mógłby
zrobić pastor dla naszej Marii, niż tylko pomodlić się i odpuścić jej
grzechy?
Chłop zagryzał wargę. Reina spoglądała w głąb izby. Panowała w
niej cisza, ale dostrzegła trzy dziecinne twarzyczki, blade niczym małe
księżyce, na wysokim łóżku w kącie.
Kiedy ojciec się odwrócił, dziecięce głowy zniknęły.
- Ona jest spokojna - powiedział, wskazując ręką. - Teraz jest
spokojna... Reina ostrożnie ruszyła przed siebie. Kobieta leżała pod
jakimiś brudnymi gałganami. Musiała wymiotować, bo ostry odór
wymiocin mieszał się wonią potu. Okrycie leżące na jej nogach było zbyt
świeże, zbyt nowe. Skóry nie wygarbowano porządnie, cuchnęła teraz
gnijącym mięsem. Reina przestała na chwilę oddychać. Co powinna
zrobić? Kobieta wyglądała jak martwa. Oczy miała na pół otwarte, ale
kiedy Reina podeszła całkiem blisko, usłyszała cichutki oddech.
- Jak dawno...
- Dwa dni - odparł mężczyzna krótko. - Ona... ona ostatnio była jakaś
nieswoja. Wbiła sobie do głowy, że z dzieckiem jest coś niedobrze. Ze...
że ona tego nie przeżyje.
Reina wolno skinęła głową.
Położyła rękę na czole kobiety i przemawiała do niej. Przez twarz
rodzącej przemknęło coś jakby uśmiech albo jak skurcz bólu. Bendik
odchrząknął głośno.
- Antonius, powinniśmy chyba rozpalić ogień. Tu będzie potrzeba
gorącej wody, tyle to i ja wiem!
Reina posłała mu krótkie spojrzenie.
- Tak. Mnóstwo gorącej wody. I napalcie porządnie, tutaj przecież
jest strasznie zimno.
Antonius wpatrywał się w ubitą z ziemi podłogę. Głos miał ochrypły
i niewyrazny.
- Czy myślicie, że bym nie napalił, gdybym miał w domu chociaż
jedną drzazgę? Teraz, kiedy moja żona rodzi, a dzieciaki są sine z zimna?
Bendik głęboko wciągnął powietrze.
- Wybacz mi. Głupio to powiedziałem. Oczywiście, że byś napalił,
ale chodz, musimy zdobyć trochę drewna. I to zaraz!
Kiedy ojciec wyszedł, dzieci się ożywiły. Reina słyszała, że szepczą
coś między sobą. Jeden z chłopców wystawił potarganą głowę.
- Mama umrze, no nie? Reina spokojnie pokręciła głową.
- Nie. Nie umrze.
Głowa chłopca trzęsła się na szyi. Szepty to podnosiły się, to
opadały. Z brudnego posłania rodzącej rozległo się ciche zawodzenie:
- Pomóż mi... Panie Jezu, ulituj się nade mną... ja rodzę diabelski
pomiot... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl