[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stronę, niż powinni, i oddalają się od miasta, które mają zdobyć. Cóż, idą według rozkazów, a nie
patrzą na mapę.
Tym razem zareagowali żywiołową radością, bo nic tak nie cieszy jednego oddziału, jak widok
innego w tarapatach. Deszcz przeszedł tymczasem w uporczywą mżawkę, a wschodzące słońce
oświetliło białą budowlę wystającą ponad linię drzew. Wlazłem na maskę.
- Uwaga wszyscy! - powiedziałem głośno. - Jak spojrzycie tam, gdzie pokazuje, zobaczycie tamę,
która jest naszym celem. To białe nad drzewami. Transporter zamyka kolumnę, zwiad do przodu, a ja
na piechotę poprowadzę siły główne. Wymarsz!
16
Mniej więcej po półgodzinie ktoś tam w górze przerzucił wajchę i mżawka ustała jak nożem uciął.
Lekki wietrzyk przeganiał chmury, toteż okolica zaczęła intensywnie parować. Wyszliśmy na
asfaltową drogę, co znacznie ułatwiło marsz. Droga obsadzona była wysokimi drzewami, zwiadowcy
nie nawiązali jeszcze kontaktu z wrogiem, zdążyli natomiast spenetrować jego uprawy.
- Panie kapitanie, zwiadowcy znalezli sad z dojrzałymi avalgwlankami - zameldował Blogh.
- Nazywa się obrzydliwie. Co to takiego?
- Owoc, który rośnie na Zemliji. Pyszny, sir.
- No to niech dostarczą próbki do analizy - zdecydowałem.
Zwiadowca zjawił się czym prędzej z hełmem pełnym zwykłych, dojrzałych brzoskwiń.
Powąchałem jedną i przyjrzałem się dokładniej zwiadowcy.
- Widzę, żołnierzu, że zrobiliście już analizę. Mordę macie całą w soku. Jakie toto jest?
- Wspaniałe, sir - oświadczył z pełnym przekonaniem. Ugryzłem słodki owoc i przyznałem mu
całkowitą rację. Przełknąłem czym prędzej.
- Profilaktycznie ukryjemy się w sadzie, sierżancie. Piętnaście minut przerwy na zameldowanie się
reszty zwiadowców.
Gdy wyszliśmy ponownie na drogę, głośniejsze od tupotu butów były odgłosy pracy pełnych
żołądków mojego wojska. Tama rosła w oczach, wszędzie panował całkowity spokój, ani żywego
ducha. Nakazałem postój i przywołałem podoficerów.
- Teraz podam plan ataku, ale najpierw sprawdzę broń. Zaczynamy od was, sierżancie sztabowy.
Blogh z kamienną twarzą pokazał mi automat. Sprawdziłem magazynek i komorę, jedno i drugie
puste, i oddałem mu broń bez słowa. To samo powtórzyło się z pozostałymi, aż dotarłem do
ostatniego w szeregu kaprala Aspyi. Ten, zamiast podać mi karabin, przycisnął go do piersi.
- Mogę panu oszczędzić trudu, sir - oznajmił.  Jest nabity.
- To niewykonanie rozkazu, ekskapralu. Szeregowy Aspya, wasza broń!
- %7łołnierz bezbronny nie jest żołnierzem, sir - odparł ponuro, pozostając w bezruchu.
- Prawda - zgodziłem się odwracając, ale nadal obserwując go kątem oka.
Ledwie przestał na mnie patrzeć, rąbnąłem go z półobrotu wyciągniętą ręką pod ucho. Runął jak
kłoda, bo cios nie był markowany, ostatecznie facet miał przy sobie nabitą broń. Bez trudu wyjąłem
automat z bezwładnych dłoni i rozładowałem.
- Sierżancie, ten żołnierz resztę drogi odbędzie pod strażą w pancerce. Jest aresztowany.
- Czy strażnik ma być uzbrojony, sir?
- Jak najbardziej. Broń nabita i ma strzelać bez uprzedzenia. Strażnikiem będzie porucznik. Teraz
wracamy do planu. Zatem...
Słuchali w milczeniu, nadal pozostając pod wrażeniem moich umiejętności i szybkiej reakcji.
Morton na pewno nie będzie skłonny do pochopnego użycia broni, zatem tę sprawę miałem z głowy.
Przy okazji usunąłem go całkiem legalnie z pierwszej linii. Przydzieliłem cele wszystkim plutonom,
dyspozytornię pozostawiając sobie.
- To byłoby wszystko. Rozstawcie ludzi i zameldujcie się po wykonaniu. Gdy wszyscy będą
gotowi, spróbuję zająć bez walki dyspozytornię, tak by nie przerwać dostawy prądu. Wykonać!
Moje wojsko rozpierzchło się niczym stado tresowanych zajęcy, atakując dokładnie według
instrukcji: kilka skoków do przodu, w bruzdę, ubezpieczenie następnych i zmiana. Po paru minutach
zaćwierkała radiostacja meldunkami tej samej treści: cel osiągnięty, brak oporu jak i kontaktu z
przeciwnikiem. Nadszedł mój czas. Razem z sierżantem sztabowym i jego dwoma pomocnikami
pomaszerowaliśmy do głównego budynku. Otworzyłem pierwsze z brzegu drzwi. Prowadziły do hali
turbin, które pracowały sobie bez żadnego nadzoru.
- W pełni automatyczne - ocenił sierżant.
- Na to wygląda. Szukamy dyspozytorni.
Napięcie narastało w miarę przeszukiwania budynku. Raz po raz gratulowałem sobie pomysłu z
bronią. Moją trzymałem w garści, ale zabezpieczoną.
- Tu ktoś jest, sir! - zameldował jeden z wojaków sprawdzając korytarz.
Czym prędzej podszedłem bliżej. Faktycznie, przez matowe szkło widać było poruszającą się
postać.
- Dobra robota - pochwaliłem. - Wchodzicie za mną jako osłona.
Wziąłem głęboki oddech i otworzyłem drzwi rzucając się do wnętrza szczupakiem, by uniknąć
ewentualnego ostrzału. Potoczyłem się, wstałem i rozejrzałem... Przy pulpicie sterowniczym siedział
szpakowaty facet i stukał w jakiś zegar. Poza nim i moimi podwładnymi nie było tu nikogo więcej.
- Ne fant nenionl - poleciłem. - Vi estas kaptito.
Manoj en la aeronl
- Ciekawe - odezwał się z uśmiechem. - Obcy gość i obcy język. Witajcie, przybysze, w
Elektrowni Bellegarrique.
- Mówisz odmianą dolnoinglisskiego, którą posługują się na Rajskim Zakątku - ucieszyłem się,
przechodząc na tenże dialekt.
- Nigdy nie słyszałem o takim miejscu, ale pomimo dziwnego akcentu rozumiem cię doskonale.
- Co on mówi, sir? - spytał Blogh. - Skąd pan zna ten slang, sir?
- Ze szkoły. - Była to święta prawda. - Wita nas.
- Jest tu ktoś jeszcze?
- Zaraz, po kolei, sierżancie. Są tu inni pracownicy?
- Naturalnie, ale śpią. Pracujemy na zmiany, najliczniejsza jest nocna. Musisz opowiedzieć o sobie
i kolegach. Ja jestem Stirner, a ty?
W ostatniej chwili ugryzłem się w język. To nie był najwłaściwszy sposób prowadzenia wojny.
- To jest akurat mało ważne - odparłem. - Istotne jest, po co tutaj jestem, a mianowicie jestem po
to, by powiedzieć ci, że ta planeta znalazła się właśnie pod kontrolą sił zbrojnych Nevenkebli, ale
nic ci się nie stanie, jeśli będziesz z nami współpracował.
Przełożyłem to na esperanto wraz z informacją o śpiących pracownikach, aby i reszta wiedziała, o
co chodzi. Stirner uprzejmie milczał, dopóki nie skończyłem, poczekał jeszcze, aż sierżant pośle ludzi
po nocną zmianę, i spytał:
- Nowe, ciekawe doświadczenie! Wojsko, powiadasz? To znaczy, że to, co masz w ręku, to jest
broń?
- Jest. Oni też ją mają i będą się bronić, jeśli ktoś ich zaatakuje.
- To mnie akurat nie dotyczy. Jako uznający zasady Przyzwalającej Wspólnoty Otwartej, nigdy bym
nikogo nie skrzywdził.
- Ale wasza armia lub policja może być innego zdania.
- Znam, naturalnie, te słowa, ale nie macie się czego bać. Nie mamy wojska ani policji. Ale, ale,
co ze mnie za gospodarz. Napijecie się czegoś? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl