[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- I warszawski - zgodził się były dywersant. Wbił kilof w ziemię i oparł się o ścianę
rowu. Rów był wąski, ale nieproporcjonalnie głęboki. Wilgotna ziemia pachniała trupim
zapachem gnijącej trawy. Z jednej strony rowu wznosił się nasyp, za nasypem szło pole
buraków, a dalej traktory, łańcuch wart i las. Z drugiej strony była łąka, na której
gdzieniegdzie rosły dzikie śliwy. Zliwy dochodziły aż do wsi leżącej zupełnie w dole, poniżej
dna wanny. Od nas widać było czub kościoła, który wznosił się w środku wsi nad
wodospadem wezbranej w jesieni rzeczki, oraz czerwone dachy domów schodzących coraz
niżej. Dalej wspinał się po stoku wzgórza młody świerkowy las. Za lasem leżał nasz mały,
niedawno założony obóz, w którym w przeciągu dwu miesięcy umarło trzy tysiące ludzi. Od
lasu kładł się biały pas drogi, niknął we wsi i wypływał wraz ze śliwami.
Z daleka, przerzynając na ukos łąkę, schodził z drogi majster, odcinając się od mokrej
zieleni trawy jaskrawą barwą munduru Armii Pracy Todta. Był to wielki specjalista od
instalacji wodociągowych, noszenia szyn i załadowywania worków z cementem oraz świetny,
nawet przez oświęcimiaków nie dościgniony, organizator wszelkiego jedzenia po okolicznych
wsiach. O swoich ludzi, a miał nas dwudziestu, dbał. Oto zbierał codziennie od swoich
kolegów skórki od chleba i rozdawał je tym, którzy najgorliwiej pracowali.
Chwyciłem łopatę do rąk i począłem z energią wyrzucać okruszyny ziemi. Były
dywersant wziął kilof i odsunąwszy się ode mnie o dobre parę metrów, żeby na kupie nie stać,
podniósł kilof wysoko ponad brzegami rowu, pozwalając mu w rowie opadać własnym
ciężarem.
- Zacząłeś coś mówić o rowie przedtem, zdaje się? - zagadnął, gdy milczenie
przeciągało się niebezpiecznie. Należało rozmawiać cały dzień, wtedy człowiek tracił
31
poczucie czasu i nie miał okazji do snucia destruktywnych marzeń o jedzeniu. - Pogadajże
coś! Jak to było? - i znów machnął kilofem, dbając usilnie, aby błysnąć nim nad rowem.
- Bo to, widzisz, tak się gmera, kopie Niemcowi na pożytek, raz na Zląsku, gdzieś pod
Beskidami, raz w Wirtembergu, to znów na granicy szwajcarskiej, coraz to któryś z kumplów
umrze, to znów nowych przygnają, i tak, bracie, w kółko. I końca nie widać. A jak przyjdzie
zima...
- Nie gadaj. Przyłóż ucho do ściany, a posłyszysz, jak ziemia huczy od artylerii. Kują
w nią tam na Zachodzie, kują...
- Już od miesiąca tak kują. Przez ten czas u nas wymarło trochę ludzi, nazwoziliśmy
wapna, cegły, cementu, szyn, żelaza i czego tam jeszcze, pokopaliśmy rowy, doły,
zbudowaliśmy kolejki - i co? Coraz głodniej i zimniej. I coraz częściej pada deszcz. Jeszcze
się człowiek jakoś trzymał nadzieją, że wróci, ale teraz - do kogo? Może też gdzieś tak dołki
kopią, jak te nasze powstańcy. Ale nawet gdyby nie, to myślisz, że będziesz umiał żyć? Albo
będziesz się bał wiecznie nie wiadomo jakich strachów, albo będziesz grabił oburącz, gdzie
się da, bo w co będziesz wierzył? Co tu mówić, ja tam od rana myślę o jedzeniu. I to nie o
jakichś tam wspaniałościach, co to się w powieściach czyta. Ale tak do syta chleba i grubo
masła na chleb.
- Ja tam nie myślę o tym, co będzie - rzekł ostro dywersant - grunt, aby dzisiaj
przeżyć. Chcę wrócić do żony, do dziecka, już się dosyć nawojowałem po świecie. Na pewno
będzie ci lepiej niż teraz, nie? A może chciałbyś już tak do końca życia - i zaśmiał się
urągliwie.
- Machaj, machaj kilofem - rzekłem ostrzegawczo - majster stoi nad rowem, nie
widzisz?
Udając, że go nie dostrzegamy, pracowaliśmy gorliwie, zatopieni na niby w rozmowie.
Wywalałem pełne, uczciwe łopaty aż na sam czub nasypu, postękując z wysiłku. Majster
Batsch postał chwilę nad nami, założywszy ręce do tym, popatrzył jakby z niezmiernej
wysokości i poszedł powoli nad rowem, błyszcząc czernią wysokich butów. Brzeg
żołnierskiego płaszcza miał ordynarnie zabłocony.
- Kapo, kapo - krzyknął do mnie, stanąwszy nad grupą powstańców - chodz no tutaj!
Dlaczego ten człowiek leży na ziemi? Dlaczego on nie pracuje?
Majstrowie nazywali kapami wszystkich, którzy umieli po niemiecku. Zmieszyło to
bardzo starych oświęcimiaków, a nawet, prawdę powiedziawszy, gorszyło, co kapo bowiem,
to kapo.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podobne
- Start
- Tadeusz ToĹĹoczko Od paternalizmu przez partnerstwo, formalizm do klientelizmu
- Tadeusz DoĹÄga Mostowicz Bracia Dalcz i S ka tom I
- Kostecki Tadeusz Kaliber 6,35
- Konwicki Tadeusz MaÄšâa apokalipsa
- Tadeusz Boy ĹťeleĹski SĹĂłwka
- ĹťeleĹski Boy Tadeusz SĹĂłwka
- Awerczenko_Arkadij_ _Pies_lancuchowy_i_inne_opowiadania
- Timothy Zahn Star Song and Other Stories
- Diana Palmer Long tall Texans series 35 Zimowe róśźe
- Diablo Czarna Droga
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- aceton.keep.pl