[ Pobierz całość w formacie PDF ]

246 Perseidy
notował to, co ona mu powiedziała, nauczył si na
pami ć, to wykładał. Tyle, że jednocześnie chciał
otrząsnąć si z GHG właśnie jak z gruzu, jak
otrząsnął si z lat komunizmu, ze służebności
(służalczości) ojca, z uporów emigracji, jak i z nie-
poczytalnych wdzi ków i zawijania nogami tych,
co uprawiali inteligenckie tańczenie, i cielistych
ambicji swojej żony, i bardzo chciał, by ostatni
rozdział jego książki nie napisanej był wolny od
tych niepotrzebności, otwarty na nic, na kojącą
obecność Boga, czyli nicości.
l
Zamyślony, choć nie były to myśli, zszedł stro-
mizną skarpy nad samą wod , gdzie był wilgot-
ny cień, gdzie woda, brzeg i krzaki dzikiej mi ty
i trawa były smutnopłowe, i dopiero gdy popa-
trzył w najdalszy widnokrąg jeziora zobaczył
błyszczenie nieba, jarzenie płaskie i twarde i cią-
gnące si do krańca horyzontu, tam gdzie jezio-
ro rozszarzało si jak morze. Po jego prawej skar-
pa opadała, a przed samym nawrotem lasu
wyrównywała si z nim prawie na płask, wi c
wspiąć si na nią było łatwiej, i tam poszedł,
a potem prostym duktem z wyr bem po lewej
r ce i ze słońcem grzejącym w plecy, i swoim
własnym długim cieniem jak wąż pełznącym po
śladach w piasku, a gdy doszedł do poprzecznej
mroczniejszej ścieżki wiodącej przed obejście
nadleśnictwa zrobiło si ciszej i jeszcze ciemniej
Czerwone i czarne 247
i bardziej g sto, słońce już tylko poblaskiem
skrzyło za g stą ścianą czarnych sosen, a nad
ścieżk wyfrun ły, z obejść nadleśnictwa, jego
stodół i drewutni i strychu, nietoperze.
Latały nisko i obficie, najzupełniej bez głosu,
i jak trudno było nie zgubić oczyma wzorów
i poszukiwań ich lotu! Latały nisko i niepłochli-
wie nad nim, były pewnie dziećmi i prawnuka-
mi nietoperzy, które wylatywały na nocny łów
wtedy, gdy było w zwyczaju wieczorne spacero-
wanie po tej pogrążającej si w tajemnicy mroku
ścieżce, na której wiązały si przednocne ro-
manse, lub na której rozchodzono si , krzycząc
i obrzucając oskarżeniami, podczas gdy małe
dzieci już spały, a starsze bawiły si najlepiej
w półciemności dymnej i wielorakiej, a jego oj-
ciec siedział na ławce na podwórzu paląc papie-
rosa, sztywny, suchy i milczący i pogodny, na po-
zór tak pogodny, w śmiertelnym zaprzyjaznieniu
z tym pełnym nocnego dymu a bezbrzeżnie
smutnym powietrzem.
l
Szedł coraz wolniej i coraz bardziej mi kko
w mi kkim piasku i elastycznej pokrywającej
ścieżk ściółce, jakby coś go czekało, i nawet po-
czuł uderzenie serca mocniejsze i napływ wycze-
kującej śliny do gardła, gdy wdał si w ciemniej-
szy przesmyk wysokiego lasu tuż przed dojściem
248 Perseidy
do nadleśnictwa. Zwrócił oczy w bok i one tam
stały, nieruchome jak krzaki ale g stsze od mro-
ku, najzupełniej zastygłe w ciepłym ruchu, trzy
czy cztery, bał si obracać głową, by je zliczyć, by
ich nie przepłoszyć. Zwierz ta bez barwy otej po-
rze, ze szkliście maślanymi, wpatrzonymi w nie-
go oczami, z welwetowymi pyskami podniesiony-
mi ku niemu, jakby mokry nos na ich końcu,
podobny do grzybiego kapelusza, był radarem,
z różkami, sierścią, oddechem, z miriadą muszek
stanowiących samo powietrze wokół ich pysków
i oczu, z miliardem wszy wżerających si w skór ,
z robakami i jajami robaków w trzewiach, żer dla
mniejszych, same łowne, bojące si dzikiego psa
i wilka, toczone bólem liszajów i chorób, a prze-
cież, widział to, tak, pi kne, dla jego czucia tak
pi kne, że nic nie jest pi kne w porównaniu,
pi kne do wzruszenia, do serca, które biło mu te-
raz w uszach. Tylko dlatego, że je zobaczył.
Postąpił w zwolnieniu o krok za wiele, i sarny
poderwały si wszystkie na raz, ta pierwsza mo-
że o skrawek sekundy wcześniej od innych,
i mech zat tnił pod ich solidnym ci żarem, bia-
łe plamy zadów w podskakujący zygzak mi dzy
krzakami, ciemność, w ciemności na pewno sta-
n ły i obróciły si niewidzialne dla niego, i śle-
dziły go, a on wyślepiał si niewidzącymi oczy-
ma w g stwin nocy i lasu, i chciał si ukorzyć,
chciał zgiąć si na tej ścieżce w przynależności
i niedost pności, jakby doświadczył cudu.
Czerwone i czarne 249
l
Wszedł na podwórze, gdy ta dziewczyna, córka
Musi, wybiegała z domu, a na podwórzu warczał
nierówno silnik samochodu, którym przyjecha-
ła, a w którym to na tylnim siedzeniu siedziała
wśród pakunków i toreb spi trzonych po dach
obfita Musia. Dziewczyna (kobieta), której
imienia zapomniał, już wsiadała do samochodu
 miała prowadzić  gdy go dostrzegła, wchodzą-
cego w obejście, wi c przystan ła, a gdy pod-
szedł, powiedziała, że matka pomyślała, jak to
on na pewno niczego nie przywiózł do jedzenia
(pościel zasłała wcześniej), wi c że mu zosta-
wiają reszt stołówkowych wiktuałów, z którymi
by i tak nie wiedziały, co robić, ona w Olsztynie,
dokąd wraca, a matka z m żem (tu uśmiechn -
ła si powściągliwie, ale bez sympatii) w Szczyt-
nie, dokąd ich po drodze podrzuca. Samochód
był wartburgiem żółtym z łatami rdzy na bo-
kach, i on przychylił si do okienka, a mówiąc
pani Musi  dzi kuj  zastanowił si , czy to ten
sam, w którym to Musi do siedzenia przyszpi-
liło, ale nie mógł tego sprawdzić, bo na przed-
nim siedzeniu siedział przylizany mąż pani Musi
i łyskał sygnetem. Przez otwarte okienko wyczuł
zapachy stołówki, naczyń i długiego gotowania,
i ucałował r k pani Musi tłustą i wilgotną,
a małą, i podniósł si , by podzi kować jej córce.
I znów go uderzyło, że ta kobieta była grubo po
czterdziestce, z płaskim czołem i dwoma słaby-
250 Perseidy
mi warkoczami, długą szyją i chudością nie przy-
pominającą otyłości matki, ale skórą taką samą,
bezkształtnymi wargami, pieprzami rozsianymi
po twarzy, i tym czymś lisim czy beznadziejnym,
co kazało mu powiedzieć: no to si jakoś spik-
niemy. Ona kiwn ła głową i wcisn ła mu w r k
karteczk zwini tą, przygotowaną, na pewno
z jej telefonem, i nie powiedziała nic, tylko
znów kiwn ła głową, i na chwil do niego, zmar-
zni ta w ciemności przywarła, płasko i twardo,
jakby oboje byli pobici, jakby tylko im to zosta-
ło. Znał ją od maleńkiej, ale był dla niej zawsze
panem, był z rodziny myślicieli i artystów, a ona
była ze stołówki durnej matki. Odwróciła si ,
usiadła za kierownicą i odjechali, a on nie otwo-
rzył nawet karteluszki, tylko zmiął ją i wyrzucił
z dłoni i stał chwil , czekając, aż z szumem nocy
napłynie czysty spokój.
l
Zapalił światło w kuchni i zobaczył wszystkie te
wiktuały, w plastikowych zużytych torbach, i in-
ne owini te w gazetowy papier, niektóre już
ugotowane, i nawet dwie butelki z barszczem
i jedną, mniejszą i bardziej p katą, chyba po
śmietanie. Z czymś zielonym, co skosztował,
wsadzając palec w szyjk , a co było zupą szcza-
wiową. Zastanowił si , kiedy ostatnio jadł zup
szczawiową  sam ch tnie gotował, gotowali
obaj jego bracia, tylko ojciec był do gotowania
Czerwone i czarne 251
niezdolny, a matka zbyt leniwa i rozpieszczona 
i nie pomniał, może tu, w leśniczówce, któregoś
odległego lata, kiedy młode kobiety kąpały si
w rozsłonecznionym jeziorze, a oni  bracia 
chodzili po lesie spierając si o sens życia, bo tak
byli od siebie różni.
Wrócił do pokoju, usiadł na łóżku i si gnął po
słownik morfologii owadów i napił si wódki.
Przyoczki przebiegały przez hasła, gruczoł re-
ceptakularny obmacywał je i prześwietlał mrocz-
nym, napływającym z okien światłem, na które,
jak na nocne dzwi ki ciszy i rozległości, uczulo-
ne były jego antenifery. Zaskoczył go termin  hi-
potetyczny stawonóg , a gdy położył si na
wznak powróciło do niego hasło  metazona ,
której dotkni cie odczuł na spacerowej ścieżce,
i choć, tak, cynglem wystrzeliwującym wzrusze-
nie były tam ci żkie i patrzące w niego zwierz - [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl