[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Ręce Tengela Złego ze złością siekły powietrze.
- Wyślij więc następny oddział!
- To już ostatni.
- Wiem o tym, wiem, do cholery!
- A jeśli wilki... i te inne potwory powrócą?
- Te inne potwory to były zwykłe demony. Nimi nie musimy się przejmować, pochwycimy je w
każdej chwili. Ale wilki, wilki... Co to ma znaczyć? Jakichż to sojuszników mają Ludzie Lodu,
że ja ich nie znam?
Nagle w oczach błysnęła mu przebiegłość. Powoli dojrzewała decyzja.
- No cóż, udało im się zniszczyć te armie! Ale teraz będą musieli pomyśleć o czymś innym!
Włącz do walki ostatnie oddziały!
- Ale...
- Otrzymają pomoc! Uwierz mi, przybędzie odsiecz, o jakiej nikomu się nie śniło. Moich
wrogów czeka prawdziwa niespodzianka. Postanowiłem użyć ostatniej, najmocniejszej karty!
Odejdz, chcę przy tym zostać sam.
Targenor ku swej rozpaczy ujrzał, że przez równinę suną ku nim kolejne wrogie zastępy.
130
- Znów potrzebna nam jest Tula i wilki - mruknął. - Musimy je wezwać, mimo że nie chcemy
niepokoić czarnych aniołów.
Nagle Dida przesunęła wzrokiem po przeciwległym paśmie gór.
- Targenorze - szepnęła, ściskając syna za ramię. - Targenorze! Co to jest?
Wszyscy znieruchomieli na swych pozycjach. Zapomnieli o nadciągających nieprzyjaciołach,
o broni, jaką trzymali w ręku. Wpatrywali się w niesamowity widok.
Ale i wrogowie się zatrzymali. Wszyscy obecni na płaskowyżu zastygli w bezruchu, jakby
skamienieli w najprzeróżniejszych pozach lub brali udział w tworzeniu niemego obrazu.
Nie mogli uwierzyć własnym oczom.
Tengel Zły przyglądał się temu ze swego punktu obserwacyjnego w bezpiecznej odległości
od walczących.
Zaniósł się chrapliwym, szyderczym śmiechem.
- No i co wy na to, nędzne robaki? - zawołał, choć wiedział, że go nie usłyszą. - Jak teraz
wyglądacie, wy i wasze zaklęte wilki?
Lynx wyprawił do boju ostatnie posiłki i wrócił do swego władcy. On także zaniemówił. Nie
mógł oderwać oczu od trzech szczytów, rysujących się na tle nocnego nieba.
Potem zwrócił spojrzenie na swego pana i mistrza, spojrzenie pełne niedowierzania.
Nareszcie z całkowicie pozbawionej wyrazu twarzy Lynxa dało się odczytać jakieś uczucie.
Było nim szczere, przeogromne zdumienie.
131
ROZDZIAA XII
Mały Gabriel musiał wreszcie przyznać się do swoich dolegliwości. Nie mógł już dłużej
stąpać na poranionych stopach.
Zatrzymali się dokładnie tam, gdzie byli. Nie było to najszczęśliwiej wybrane miejsce. Nad
nimi wznosiło się pionowo zbocze góry. Co prawda nie wydawała się już tak wysoka,
znajdowali się bowiem w połowie drogi do wierzchołka, ale tylko i wyłącznie dzięki temu, że
teren wzdłuż skalnej ściany wyraznie się wznosił. W miejscu jednak, gdzie zrobili postój, był
to ledwie na metr szeroki pas ziemi z paroma kępkami trawy, której można by się uchwycić.
Nie zmieniało to jednak faktu, że Gabriel rozpłakał się z bólu.
Marco ostrożnie ściągnął mu kalosze i skarpetki.
- Ojoj! - rzekł ze współczuciem, kiedy ujrzał pęcherze. - Za długo już z tym chodzisz,
chłopcze! Powinieneś był powiedzieć wcześniej.
- Nie chciałem opózniać wyprawy - zaszlochał nieszczęśliwy Gabriel.
- Tova, możesz mi podać bandaże? I talk dezynfekujący. Dziękuję! Zobaczymy, czy to
pomoże, Gabrielu. Masz jakieś inne buty?
- Tylko sandały.
- Dobrze, niech będą sandały.
Nataniel znalazł buty w plecaku Gabriela; chłopiec włożył je na czyste skarpetki i ostrożnie
stanął.
- I jak? - spytał Marco. - Lepiej?
- O wiele - odparł Gabriel, ale nie sposób było nie zauważyć, jak słabo zabrzmiał jego głos.
Zmęczeni byli wszyscy, czego więc wymagać od dwunastolatka?
Marco zatroskany rozejrzał się dokoła.
- Przydałby nam się całonocny wypoczynek, ale jak to zrobić, tutaj? Będziemy musieli
przejść jeszcze kawałek. Może znajdziemy odpowiednie...
Urwał nagle. Halkatla mocno uścisnęła go za ramię, Rune także wskazywał na zmianę, jaka
zaszła w otaczającym ich krajobrazie.
Wszyscy się poderwali.
Na trzech szczytach rysujących się przed nimi pojawiło się coś nowego.
132
- Dobry Boże - szepnął Nataniel. - Co to może być?
- Najgorzej, że to jest przed nami - mruknął Marco. - Tam, którędy powinniśmy przejść.
Ujrzeli nadnaturalnej wielkości sylwetki trzech jezdzców na koniach.
-  Zgryzoty wnet się zmieniły w ciągnące wóz wałachy, ponure dni w wędzidła cicho
zacytowała Tova.
Konie były czarne jak węgiel, olbrzymie, z chrapów buchała im niebieskawa para. Peleryny
czarno odzianych jezdzców powiewały na wietrze niczym zdarte żagle podczas burzy.
Straszliwe oblicza, płomienne oczy i rozciągnięte w straszliwym uśmiechu usta dostrzec się [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl