[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jego głos powoli spłynął po niej od głowy do stóp, niczym woda Shei'rahu.
- Mogę ci wskazać drogę. Joey przystanęła.
- Mo\esz? Ale Ko mówił, \e nie zdołam wrócić, bo Granica się przesunęła czy coś takiego.
Tego nie rozumiem. Jak mo\e granica się przesunąć?
Czarny jednoro\ec patrzył na nią z góry, z rogiem jak krecha głębokiej nocy pod czerwonymi
porannymi drzewami.
- Bo Shei'rah się przesuwa.
Zamilkł na chwilę, a kiedy znów przemówił, starannie rzucał słowa w milczące oszołomienie
Joey.
- Jest całe mnóstwo światów, lecz nasz Shei'rah łączy się z waszym światem w sposób
jeszcze dla mnie niezrozumiały. Płyniemy obok, nasuwamy się na niego jak cień chmury. Mo\e-
my tkwić w miejscu jeden dzień albo tysiąc lat... to ShePrah dokonuje wyboru. Lecz zawsze jest
Granica, a ten, kto naprawdę czuje naszą muzykę, mo\e tę Granicę przekraczać w obie strony,
zawsze podczas pełni księ\yca. Nie trzeba nic więcej, aby wejść albo wyjść z Shei'rahu - prócz
gorącego pragnienia, muzyki i odrobiny księ\yca.
- To fantastyczne - szepnęła Joey. - Och, takie fantastyczne. - Stanęła raptownie i obie ręce
zanurzyła we włosach. -O mój Bo\e, od j ak dawna tu j estem? Nie wiem, dlaczego straciłam
rachubę czasu, moi rodzice będą szaleli, muszę ju\ iść.
Choć nie dotykała Sintiego, znów rozbrzmiało w jej ciele jego łagodne rozbawienie.
- Czas w Shei'rahu jest inny. Po powrocie przekonasz się, \e nie zauwa\ono twojej
nieobecności. Obiecuję.
- Zaczekaj - powiedziała Joey. - Zaczekaj, zaczekaj.Twier-dzisz, \e mogę tu zostać, jak długo
zechcę, a kiedy wrócę do domu, nadal będzie wczorajszy wieczór? Jej, przepraszam, nie za-
mierzam okazać lekcewa\enia, ale brzmi to niesamowicie. Na samą myśl robi mi się dziwnie w
\ołądku.
Sinti nie odpowiedzia ł. Joey szła obok niego, usiłując się skupiać tylko na muzyce. Choć o
wiele wyrazniejsza i bli\sza w obecności jednoro\ców, wcią\ pozostawała osobliwie nie-
uchwytna, zuchwale unosiła się znad strumyków, kamieni i czerwonych drzew, tańczyła tam,
gdzie chciała. Joey zapytała z wahaniem:
- Dlaczego wy wszystkie ślepniecie? Przecie\ w ciągu stuleci ktoś mógłby znalezć przyczynę.
- Ma to coś wspólnego z waszym światem - odparł czarny jednoro\ec. - Z kontaktem,
związkiem między nami. Tyle wiem, tyle widzę, a to za mało. - Głos w jej wnętrzu cicho
rozbrzmiewał goryczą. - Jestem Sinti, Najstarszy z Najstarszych, i powinienem być
nieskończenie mądry. Nigdy nie zawiodłem moich pobratymców, nigdy nie zawiodłem
Shei'rahu. Ka\dego dnia kolejni tracą wzrok, a nadal \yją w niezachwianym przeświadczeniu, \e
odkryję lekarstwo. Ja zaś nie mogę pomóc ani im, ani sobie. Nie mogę im pomóc.
- Bardzo mi przykro - powiedziała Joey. - Naprawdę. Robią teraz ró\ne rzeczy z oczami w...
w moim świecie, ale to by wam chyba za bardzo nie pomogło. W Shei'rahu.
Sinti nic ju\ nie dodał i razem szli dalej. Joey widziała, jak Las Zachodzącego Słońca ociepla
się i dojrzewa przed czarnym jednoro\cem, widziała nieznane kwiaty pośpiesznie otwierające
swe kielichy, potrafiła wypatrzyć zwierzęta i półzwierzęta, które przycupnięte w podszyciu
obserwowały Pana Sintiego; i słyszała, jak sam las wydaje dzwięk niemal za cichy, aby był
słyszalny.
Sinti zatrzymał się gwałtownie i Joey znów poczuła rozkoszny, onieśmielający zawrót głowy,
jaki wywołuje długie wpatrywanie się w oczy Najstarszych, niezale\nie od tego, czy oni widzą,
czy nie.
- Posłuchaj - rzekł Sinti. - Jest coś, co nas dotyczy, a co ja kiś śmiertelnik powinien wiedzieć.
Słuchaj uwa\nie, Josephine Angelina Rivera.
Wypowiedziane jego bezdzwięcznym głosem imiona i nazwisko Joey brzmiały perliście i
harmonijnie, czego nigdy by się nie spodziewała. Potulnie kiwnęła głową, Sinti zaś oznajmił:
- Mo\emy się zmieniać. Mo\emy wyglądać jak wy. Joey znów potaknęła. Sinti mówił dalej:
- Nie często, nigdy nie robimy tego często. Ja nie zmienia łem się od bardzo dawna i
większość naszych zapomina, \e w ogóle to potrafią. Ale tak jest... mo\emy przybierać ludzką
postać i przez Granicę przechodzić do waszego świata, co niekiedy robimy. Spotykałaś ju\
Najstarszych, Josephine Rivera. Między drzewami za jego wysokim grzbietem Joey dostrzegła
ruch i rozległą połać zieleni, a z większej odległości doleciała do niej rozigrana muzyka
Shei'rahu. Sinti podjął:
- Od zarania naszych dziejów zawsze kilku z nas przenosi ło się do was. Na ogół pozostają
tam krótko, chwilę, według wa szego czasu, na tyle długo jednak, aby ich ujrzeć w przelocie, nie
uwierzyć w nich i nigdy ich nie zapomnieć. Ale są inni, nie liczni... nie natrafiłaś na legendy o
nieśmiertelnych wędrow cach, znanych w ró\nych miejscach pod ró\nymi imionami, któ rzy
pojawiali się co kilka pokoleń? To byli Najstarsi, uczeni i od krywcy, kartografowie
sporządzający mapy waszego świata. Lecz i ci z czasem wracają do Shei'rahu, bo muszą. Wasz
świat nas zabija, większość prędzej, część pózniej. Nie potrafimy o tym zapomnieć.
Joey pomyślała o Indygu, chłopcu jasnym jak nó\ w mrokach sklepu muzycznego Papasa,
grającym pierwsze nieoczekiwanie radosne nuty czegoś, za czym przywędrowała z jednego
świata do drugiego. Próbowała zebrać się na odwagę i zapytać Sintiego o In dyga, ale nie
znajdowała słów, więc paplała:
- Kiedy wy... kiedy Najstarsi przybierają naszą postać, co się wtedy dzieje z rogami?
- Rogi oddzielają się od nas podczas Zamiany - odparł Sinti. - Zawsze je ze sobą zabieramy.
Musimy, bo w przeciwnym razie nie moglibyśmy wrócić do domu. A Najstarszy, który nie mo\e
wrócić do Shei'rahu, umrze.
Joey poczuła nagły chłód i zadr\ała w łagodnych promieniach porannego słońca.
- Ale gdyby ktoś zgubił swój róg czy go sprzedał...
Czarny jednoro\ec ju\ ruszył dalej; teraz odwrócił się i popatrzył na Joey, a ona raptem zlękła
się bardziej ni\ wtedy, kiedy ścigały ją perytony. Zrobiła krok do tyłu i znów usłyszała w swym
wnętrzu głos Sintiego.
- Nie wiem, co znaczy sprzedał, Josephine Rivera.
Z tymi słowami zniknął, tak samo bezgłośnie, jak się pojawił, a tak szybko, \e Joey nie
potrafiła określić, gdzie się udał. Zaczęła za nim wołać, co wydało się dziwne i aroganckie. Po
krótkim wahaniu zawróciła i prędko powędrowała sama, patrząc prosto przed siebie, dopóki nie
dotarła na skraj Lasu Zachodzącego Słońca.
I tam, na oświetlonej, bezdrzewnej równinie, jasnej od dzikich kwiatów i rozpościerającej się
daleko, a\ po wzgórza w kolorze morskiej zieleni, a za nimi wzgórza w kolorze morskiego
błękitu, Joey ujrzała Najstarszych. Były ich dziesiątki, wiele dziesiątków, wszelakiej maści, nie
tylko białych, jak jednoro\ce z oglądanych przez nią ilustracji, lecz tak\e brązowych, szarych jak
chmura gradowa, czarnych jak Pan Sinti, ciemnoczerwonych jak drzewa w Lesie Zachodzącego
Słońca, a nawet parę złocistoró\owych jak brzask. Jedne się pasły, inne ganiały się z
upodobaniem, a najmłodsze walczyły na małe rogi, agresywnie swawolne; niektóre stały w
grupkach, z głowami zło\onymi na grzbietach towarzyszy, inne, całkiem nieruchome, trzymały
się na uboczu - i świeciły na równinie, wypełniając i przepełniając oczy Joey, jak muzyka ich
obecności przepełniała jej serce. Oślepiona, w zachwycie, niebaczna na nic szła w ich stronę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl