[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jego głównym zmartwieniem był Carstairs - znajdujący się dziesięć metrów niżej i
dwadzieścia metrów w prawo, Mallory słyszał drapanie gwozdzi o skałę, świszczący oddech
kapitana. Jeśli on go słyszał, słyszał go także wartownik... Carstairs był o rzut beretem od
półki. Mallory mógł już tylko obserwować nieszczęśliwy rozwój wypadków.
Wartownik palił papierosa, podśpiewywał pod nosem i patrzył przed siebie, obserwując z
pewnością piękno morza, które wyglądało teraz niczym wykładana srebrem podłoga.
Nagle zamarł, wypuścił z dłoni papierosa, zdjął z ramienia karabin, przesunął się na skraj
platformy i przycisnął plecy do skały.
Buty Carstairsa dudniły jak maszerujący batalion. Było jasne, co zaraz nastąpi. Wokół
platformy biegł wąski parapet i kiedy chwycą go dłonie Carstairsa i wychyną zza niego jego
głowa i barki, strażnik strzeli wiedząc, że ręce nieoczekiwanego przybysza są zajęte
zapewnieniem sobie stabilnej pozycji.
Mallory praktycznie rzucił się biegiem po skalnej ścianie. Czuł, jak ostre kamienie wbijają mu
się w stopy bez butów, ale nie zwracał na to uwagi. Kiedy platforma znalazła się cztery metry
pod nim, zwolnił. Zciana była tu nierówna, a poruszenie jednego kamyka mogło się zle dla
niego skończyć.
Bardzo powoli przesunął się tak, że stalowe jajo hełmu wartownika znalazło się prawie
dokładnie pod nim. Niemiec ciągle kierował lufę w miejsce, skąd miał nadejść Carstairs.
Mallory żałował, że nie ma browninga z tłumikiem, broni, jaką nosił Carstairs i Miller...
Miał tylko nóż.
Przesunął się ostatnie piętnaście centymetrów w lewo. Wartownik był idealnie pod nim.
Wyjął nóż z pochwy i zacisnął na nim dłoń. Jeszcze raz popatrzył na hełm i przez ułamek
sekundy zrobiło mu się żal chłopaka, który tylko wykonywał swój obowiązek, i poczuł
niesmak do samego siebie, zaraz jednak te uczucia odpłynęły z prądem, którego nazwa
brzmiała "wojna", a który miał zaraz wciągnąć młodego Niemca w objęcia śmierci.
Przesunął stopę jeszcze o centymetr, by dać jej lepsze oparcie, i przygotował się do skoku.
Kiedy poczuł osuwający się kamyczek, zamarł w bezruchu, wiedział jednak, że jest za pózno.
Widział, jak kamyczek ucieka, leci w dół i z cichym PLINK uderza w skraj hełmu Niemca.
%7łołnierz spojrzał w górę - miał młodą, przerażoną twarz, otwarte usta. Ostatnią rzeczą, jaką
zobaczył w życiu, był Mallory spadający na niego niczym piorun, z wyciągniętymi w dół
rękami, jedną dłonią przedłużoną nożem. Chłopak poczuł przygniatający go ciężar i potworne
ukłucie ostrej jak brzytwa stali.
Więcej nic nie widział, mimo to przez chwilę walczył - dzikim, odruchowym refleksem
śmiertelnie rannego organizmu, próbującego się bronić resztkami sił.
Mallory nie był na to przygotowany. Nóż wbił głęboko i spodziewał się, że ranny po prostu
padnie. Zamiast tego poczuł, że jakaś siła wyrywa mu Niemca, mundur wymyka mu się z
dłoni wraz z każdym spazmem mięśni młodego żołnierza, który w końcu uwolnił się z
uchwytu i poleciał w dół.
Nagle platforma opustoszała, stała się kawałkiem skały, z wmurowanymi solidnymi
stalowymi drzwiami.
- Carstairs... - syknął cicho Mallory.
Kapitan wciągnął się na platformę. Usiadł, spuścił głowę i spytał:
- Co się stało?
- Próbował pan popełnić samobójstwo i prawie się udało.
- Co? - zdziwił się Carstairs, nic nie pojmując. - Aaa... rozumiem. To taki żart. - Zaczął
grzebać w kieszeni na piersi. - Papierosa? Tureckie z lewej, wirgińskie z prawej... Mój Boże,
zgubiłem papierośnicę...
- Proszę. - Mallory oddał mu jego własność. - Tylko niech pan teraz nie pali.
- O, widzę, że wartownik sobie poszedł - powiedział, marszcząc czoło. Jego umysł pracował
fatalnie. - Odpręż się... nikt nie wie, że tu jesteśmy.
Mallory pokręcił głową. Podszedł do drzwi i otworzył je.
- Wkrótce się dowiedzą. Bardzo szybko.
Szeregowiec Otto Schultz ważył prawie sto piętnaście kilogramów, tego wieczoru jednak
każdy gram jego ciała nie nadawał się do niczego. Jakiś idiota rozwalił lokomotywę i Schultz
spędził paskudną godzinę, obsługując wyciąg i lewary, urozmaicaną przez wrzeszczących
podoficerów. Potem poszedł na kolację i kiedy był w połowie czwartej kiełbaski,
zbombardowano albo wysadzono anteny (przynajmniej ktoś powiedział, że chodzi o anteny),
więc wszyscy musieli iść do schronów. Nie zdążył dokończyć jeść, jak kazano mu się zgłosić
do wartowni razem z dwoma łobuzami z Sonderkommando. Przez pół godziny wspominali
pobyt w miejscowości zwanej Treblinka, a Schultz nie miał wcale ochoty słuchać. Jeden z
nich - wołano na niego Putzi - wygrał z Schultzem w szachy. Schultz był prawie pewien, że
Putzi oszukiwał, lecz jeśli chciało się zachować głowę, nie można było o coś takiego oskarżać
członka Sonderkommando. Putzi miał wysokie kości policzkowe, lodowate błękitne oczy i
ciągle się uśmiechał, ale siedząc naprzeciw niego przy stole, Schultz szybko pojął, że jest
takim samym brutalnym draniem jak reszta jego oddziału. Schultz był w cywilu nauczycielem
matematyki i nie zwykł dawać się oszukiwać łobuzom podczas gry w szachy.
- Twój ruch - powiedział Putzi, jakby Schultz tego nie wiedział. Schultz zrobił ruch i uśmiech
Putziego stał się nieco bardziej pogardliwy. Przesunął gońca. - Szach i mat, stary.
- Bzdura - stwierdził Schultz, ale Putzi miał rację.
Otworzył usta, aby zaoponować, lecz nie dane mu było powiedzieć.
Rozległ się huk, jakby w pobliżu wybuchła bomba, coś spadło z góry na Putziego i zniknął
wraz ze stołem. Wokół wartowni unosiły się w powietrzu kawałki drewna. Schultz skoczył na
nogi i wcisnął przycisk alarmu.
Sigmund, drugi człowiek z Sonderkommando, nachylił się nad tym, co znalazło się w
miejscu, gdzie przed chwilą stał stół.
- Nie żyje - powiedział krótko.
Schultz skoncentrował swą ociężałą mózgownicę i metodycznie przemyślał sprawę. W końcu
doznał objawienia: przez wzmacniany azbestem dach wartowni przeleciało ludzkie ciało w
mundurze Wehrmachtu, na dodatek z siłą, która nie tylko zabiła Putziego, ale wbiła go
częściowo w podłogę. Oznaczało to, że żołnierz spadł ze sporej wysokości - bez wątpienia z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl