[ Pobierz całość w formacie PDF ]

słuchającemu Irkowi.
- Znakomicie obliczone, nie może być ani jednej nutki więcej, ani jednego fałszywego
tonu. Włosi są bezkonkurencyjni! Uwielbiam Włochów, to brzoskwiniowy puszek na torcie
ludzkości, a my... zakalec, co trzeszczy w zębach. Na początku miałem pewne kłopoty, każdy
sygnał musiałem wielokrotnie ćwiczyć.
Wóz bezszelestnie ruszył do góry, ku bramie wyjazdowej, klucząc w półmroku
między zaparkowanymi pojazdami, pokonując kolejne kondygnacje, o których informowały
wielkie rzymskie cyfry.
- Zna pan moje przywiązanie do tradycji, panie Ireneuszu. Nie wyobraża pan sobie, że
do zatrzymywania mógłbym użyć innego dzwięku. Prrrrrr! - wrzasnął tak przerazliwie, że
gdyby nie fotel, Irek wyleciałby w powietrze ze strachu.
Bertone zarył w miejscu, szorując przednim zderzakiem o pochyły beton.
Wyjechali na światło dzienne. Burgundzka czerwień samochodu zaczęła blednąc,
przechodząc w kolor starego złota, aby kolejno nabrać barwy zielonego groszku.
- Tylko trójfazowy lakier- zauważył Wszechwłoga. - Prawdę mówiąc, nie bardzo
przypadają mi do gustu te ekstrawagancje. Jeżeli wóz zmienia kolor osiem razy na godzinę, to
już przesada.
- A... nazwisko? ośmielił się Irek.
- Ach... Dziwi pana? Tak jak samowar w moim gabinecie? To jest znowu problem
odmiennych punktów widzenia na sprawę wolności. Wy walczyliście z konwenansem, z
formą, chcieliście ją modyfikować, przykrawać do własnych potrzeb, naginać, rozszerzać,
zmieniać - jeśli nie koktajlami Mołotowa, to chociaż kpiną albo prowokowaniem. Stąd
anarchizm, rewolucje seksualne, techno i Liebesparaden. Musie ist der Schlussel, ja? Stąd
Marcuse, Lyotard, wszyscy ci postrzeleni utopiści. %7łyliście w głupiej psychozie form, to była
wasza sól w oku i szaleństwo, dawaliście się jeszcze na dodatek podpuszczać temu staremu
hucpiarzowi Gombrowiczowi. My potrafimy zużyte formy po prostu odstawiać do rupieciarni
i w ich miejsce tworzymy nowe. Nikt z niczym nie musi walczyć, każdy robi to bez nerwów,
według upodobania, na swój własny użytek.
Bertone skręcił w aleję Armii Krajowej, nabierając nieco szybkości, wydłużył się i
przywarł do asfaltu, ale rzeka stłoczonych aut nie sprzyjała normalnej jezdzie. Posuwali się
skokami, raz przyśpieszając, raz zwalniając. Gdy przejechali pod wiaduktem zlikwidowanej
linii kolejowej, Irek przypatrywał się nowej dzielnicy, zbudowanej na łąkach za koszarami
szkoły oficerskiej.
Nie lubił nowych osiedli. Teraz, po szpitalnej monotonii, trudno było mu się
przyzwyczaić do samego widoku pełnych gorączkowego ruchu ulic. Nawet zasłonił na chwilę
oczy, żeby uniknąć kręćka w głowie. Cały ten obraz widziany przez okno samochodu drgał,
podnosił się i opadał, migał kolorami. Elewacje niewysokich domów zmieniały barwę co
kilka minut, we wnętrzu narożnego sklepu, mimo upału i jaskrawego słońca, przewalały się
kaskady tęczowych świateł. Sztuczne krzewy przy placyku z nieczynną fontanną również nie
mogły postać sobie spokojnie - nieustannie odtwarzały procesy życiowe roślin. Na nagich
gałęziach pojawiały się pączki, potem w oszałamiającym tempie coraz większe zielone liście,
potem kwiaty, wreszcie barwy jesieni, czerwie
nie, brązy, potem więdnięcie, znów gołe wiechcie i znów wszystko od początku.
Cztery pory roku w dziesięć minut.
Irek bał się takich miejsc, z doświadczenia wiedział, że bardzo łatwo można było tu
zabłądzić. Przedtem, kiedy jeszcze urządzał sobie długie spacery, często już po paru minutach
nie poznawał przecznicy, w którą skręcił, nie umiał odnalezć przystanku autobusowego,
sklepu, z którego właśnie wyszedł i tylko zdążył się odwrócić. Zciany, dachy, framugi, nawet
najmodniejsze ubrania przechodniów wciąż zmieniały zabarwienie, jedne wolniej, drugie
szybciej, układając niepowtarzalne kompozycje, tworząc z tego, co prawdziwe i dosłowne,
oraz tego, co ulotne, nieuchwytne, trwające ułamki sekund, jakąś niepojętą całość, wartość
wyższą, której nigdy nie zrozumie zbłąkany pielgrzym minionego czasu.
Za skrzyżowaniem z Warszawską wjechali w Obrońców Tobruku. Po obu stronach
szerokiej ulicy ciągnęły się opustoszałe kwartały wpół zrujnowanych bloków, w głębokiej
ciszy i w beznadziejnym uporze trwających jeszcze pod naprawdę pustynnym słońcem i
rozprażonym niebem. Obowiązywał zakaz zatrzymywania, dawne drogi dojazdowe
zagrodzone były żelaznymi słupkami. Całe osiedle obwiedzione parkanem z białoczerwonych
policyjnych taśm, porozrywanych gdzieniegdzie i zwisających smętnie. Billboardy ustawione
co kilkaset metrów pokazywały ruchomy obraz spadającej lawiny betonowych złomów ze
sterczącym, powykręcanym zbrojeniem oraz ostrzegawczy napis:  Betonowa śmierć! Wstęp
wzbroniony!
Niektóre budynki były jeszcze całe, pod dachem, choć z niebezpiecznie
wybrzuszonymi ścianami, pochylone i zapadnięte w środkowej części. Z innych domów
powypadały pojedyncze płyty i leżały naokoło, obrośnięte trawą; te wyglądały z daleka jak
rozprute plastry miodu. Tu i tam bloki zamieniły się w zupełne rumowiska, jakby po
uderzeniach bomb. Dachy i stropy osiadły na sobie, niekiedy tylko strzelała w górę samotna
szczytowa ściana z resztkami rozpaczliwie uczepionych na drutach betonowych elementów.
Pawilon handlowy  Samba , stojący kiedyś najbliżej głównej ulicy, zawalił się w taki sposób,
że pozostał po nim niemal regularny czworobok równo ułożonych płyt, przypominający z
daleka opuszczony, zarośnięty perzem magazyn materiałów budowlanych. Nigdzie nie było
też okien, czasem tylko wystawały na zewnątrz zgniłe kawałki ram, przez puste dziury
prześwitywało szare od upału niebo. Park szkieletów.
Aopuchy, gąszcze chwastów były wszędzie. Wciskały się w szczeliny popękanego
asfaltu, atakowały szaloną zielonością puste podjazdy dla samochodów, bezludne podwórza,
gdzie grały w słońcu dywany rozbitego szkła, buszowały po rozwalonych śmietnikach i
hałdach betonowego gruzu. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl