[ Pobierz całość w formacie PDF ]

siÄ™ do euklidesowej geometrii.
Rozejrzałem się.
Ogród, w którym wylądowałem, był prawdziwie angielski, to znaczy zarośnięty i
zakrzaczony jak cholera. Gdzieś z lewej zalatywało bagienkiem i dał się co i raz słyszeć
krótki kwak, wywnioskowałem więc, że nie brakuje tu i stawu. W głębi płonęła światłami
pokryta bluszczem fasada niedużego piętrowego domu.
W zasadzie pewien byłem swego, to znaczy tego, że trafiłem we właściwe miejsce i
właściwy czas. Ale wolałem się upewnić.
- Czy jest tu ktoś, u diabła? - zapytałem zniecierpliwiony.
Nie czekałem długo. Z mroku wyłonił się rudy i pręgowaty jegomość. Nie wyglądał na
właściciela ogrodu, choć usilnie starał się wyglądać. Głupkiem nie był, najwyrazniej wpojono
mu też w wieku kocięcym nieco manier i savoir vivre'u, bo gdy mnie zobaczył, pozdrowił
grzecznie, siadając i owijając łapy ogonem. Ha, chciałbym zobaczyć któregoś z was, ludzi,
reagujących w sposób równie spokojny na pojawienie się którejś z istot z waszej mitologii. I
demonologii.
- Z kim mam przyjemność? - zapytałem krótko i obcesowo.
- Russet Fitz-Rourke Trzeci, Your Grace.
- To - ruchem ucha pokazałem, co mam na myśli - oczywiście Anglia?
- Oczywiście.
- Oksford?
- W samej rzeczy.
Trafiłem więc. Kaczka, którą słyszałem, pływała zapewne nie po stawie, ale po Tamizie
lub Cherwell. A wieża, którą widziałem podczas lądowania, to była Carfax Tower. Problem
tkwił jednak w tym, że Carfax Tower wyglądała identycznie podczas mojej poprzedniej
wizyty w Oksfordzie, a było to w 1645, na krótko przed bitwą pod Naseby. Radziłem
wówczas królowi Karolowi, by rzucił wszystko w cholerę i uciekł do Francji.
- Kto w tej chwili rzÄ…dzi BrytaniÄ…?
- W Anglii, Merlin z Glastonbury. W Szkocji...
- Nie pytam o koty, głupcze.
- Przepraszam, Wasza Miłość. Królowa Wiktoria.
Dobra nasza. Chociaż, z drugiej strony, babsko rządziło sześćdziesiąt cztery lata, 1837 -
1901. Zawsze była możliwość, że przestrzeliłem odrobinkę w przód lub w tył.
Mógłbym wprost zapytać rudzielca o datę, ale nie wypadało mi, jak sami rozumiecie.
MógÅ‚by sobie pomyÅ›leć, że nie jestem wszechwiedzÄ…cy. Prestiż, jak to mówiÄ…, über alles.
- Do kogo należy ten dom?
- Do Venery Whiteblack... - zaczął, ale natychmiast się poprawił. - To znaczy, ludzkim
właścicielem jest pan dziekan Henry George Liddell.
- Dzieci sÄ…? Nie pytam o VenerÄ™ Whiteblack, ale o dziekana Liddella.
- Trzy córki.
- Któraś ma na imię Alicja?
- Zrednia.
Odetchnąłem ukradkiem. Rudzielec też odetchnął. Był przekonany, że nie wypytuję, lecz
egzaminujÄ™.
- Jestem wielce zobowiÄ…zany, sir Russet. Udanego polowania.
- Dziękuję, Your Grace.
Nie odwzajemnił życzenia udanego polowania. Znał legendy.
Wiedział, jakiego rodzaju polowanie może oznaczać moje pojawienie się w jego świecie.
"
Przechodziłem przez mur, przez ściany, oklejone krzykliwą kwiecistą tapetą, przez
sztukaterię, przez meble. Przechodziłem przez zapach kurzu, lekarstw, jabłek, sherry, tytoniu i
lawendy. Przechodziłem przez głosy, szepty, westchnienia i łkania. Przeszedłem przez
oświetlony living room, w którym dziekan i dziekanowa Liddell rozmawiali ze szczupłym
przygarbionym brunetem o bujnej fryzurze. Znalazłem schody. Minąłem dwie dziecięce
sypialnie, tchnące młodym, zdrowym snem. A przy trzeciej sypialni wpakowałem się na
Strażniczkę.
- Przybywam w pokoju - powiedziałem szybko, cofając się przed ostrzegawczym sykiem,
kłami, pazurami i wściekłością. - W pokoju!
Leżąca na progu Venera Whiteblack płasko położyła uszy, poczęstowała mnie następną
falą nienawiści, po czym przybrała klasyczną pozę bojową.
- Pohamuj siÄ™, kotko!
- Apage! - zasyczała, nie zmieniając pozycji. - Precz! %7ładen demon nie przejdzie przez
próg, na którym ja leżę!
- Nawet taki - zniecierpliwiłem się - który nazwie cię Diną?
Drgnęła.
- Zejdz mi z drogi - powtórzyłem. - Dino, kotko Alicji Liddell.
- Wasza miłość? - spojrzała na mnie niepewnie. - Tutaj?
- Chcę wejść do środka. Usuń się z progu. Nie, nie, nie odchodz. Wejdz ze mną.
W pokoiku, zgodnie z obyczajem epoki, stało tyle mebli, ile wlazło. ściany i tu
pokrywała tapeta z przerazliwym kwietnym motywem. Nad komódką wisiała niezbyt udana
grafika, przedstawiająca, jeśli wierzyć podpisowi, niejaką Mrs. West w roli Desdemony. A na
łóżeczku leżała Alicja Liddell, nieprzytomna, spocona i blada jak upiór. Majaczyła tak silnie,
że w powietrzu nad nią niemal widziałem czerwone dachówki domku Zająca i słyszałem
"Greensleeves".
- Pływali łódką po Tamizie, ona, jej siostry i pan Charles Lutwidge Dodgson - Venera
Whiteblack uprzedziła moje pytanie. - Alicja wpadła do wody, przeziębiła się i dostała
gorączki. Był lekarz, przepisał jej różne leki, leczono ją też domową apteczką. Przez
nieuwagę zaplątała się między lekarstwa buteleczka laudanum, a ona ją wypiła. Od tego czasu
jest w takim stanie.
Zamyśliłem się.
- Czy ów nieodpowiedzialny Charles, to ten z fryzurą pianisty, rozmawiający z
dziekanem Liddellem? Gdy przechodziłem przez salon, czułem emanujące od niego myśli.
Poczucie winy.
- Tak, to właśnie on. Przyjaciel domu. Wykładowca matematyki, ale poza tym do
zniesienia. I nie nazwałabym go nieodpowiedzialnym. To nie była jego wina, na łódce.
Wypadek, jaki każdemu mógł się zdarzyć.
- Czy on często przebywa w pobliżu Alicji?
- Często. Ona go lubi. On ją lubi. Gdy na nią patrzy, mruczy. Wymyśla i opowiada małej
różne niestworzone historie. Ona to uwielbia.
- Aha - poruszyłem uchem. - Niestworzone historie. Fantazje.
I laudanum. No, to jesteśmy w domu, pun not intended. Mniejsza z tym. Pomyślmy o
dziewczynce. %7łyczeniem moim jest, aby wyzdrowiała. I to pilnie.
Kotka zmrużyła złote oczy i nastroszyła wąsy, co u nas, kotów, oznacza bezbrzeżne
zdumienie. Opanowała się jednak szybko. I nie odezwała się. Wiedziała, że pytanie o motywy
byłoby potwornym nietaktem. Wiedziała też, że nie odpowiedziałbym na takie pytanie. %7ładen
kot nigdy nie odpowiada na takie pytanie. Robimy zawsze to, co chcemy i nie zwykliśmy się
usprawiedliwiać.
- %7łyczeniem moim jest - powtórzyłem dobitnie - aby choroba opuściła pannę Alicję [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl