[ Pobierz całość w formacie PDF ]
kości ciosów zadawanych skrzydłami i ogonem. Obrona Drakhonów pękła.
Van Rijn rzucił się ku miotaczowi i zaczął pompować. - Wycelujcie wylot! -
dyszał. - Wymiećcie ich stąd ogniem, wy zakute łby! - Jeden z Lannachów,
rozradowany, pochwycił ceramiczny wylot, nacisnął drewnianą dzwignię
zapłonu i skierował strumień ognia ku górze.
Na niższym pokładzie rozległ się już łomot balist, śpiew katapult
i świst kolejnych miotaczy ognia. Grupa Lannachów z okrętu lodowego
zmontowała jeden z drewnianych karabinów maszynowych i obrzuciła gra-
dem pocisków resztki kontrataku Drakhonów.
Z dziobówki wybiegła kobieta. - Zabijają naszych mężów! - krzyknęła. -
Zniszczyć ich!
Van Rijn zeskoczył z trzymetrowej wysokości dachu dziobówki.
W miejscu, na które opadł, deski załomotały i jęknęły. Ciężko dysząc
i wymachując ramionami zastąpił drogę oszalałej istocie. - Wracaj! - ryknął
w swym ojczystym języku. - Z powrotem do środka! A sio! Won! Zostawiasz
dzieci bez opieki? Ja pożeram małe Drakhoniątka! Na śniadanie ze szczy-
piorkiem!
Kobieta jęknęła i wycofała się do dziobówki. Erykowi mowę odjęło ze
zdumienia. Cały spływał potem. Niebezpieczeństwo nie było może takie po-
ważne... teoretycznie tłum kobiet mógł zostać zmasakrowany na oczach ich
dzieci... ale kto by coś takiego popełnił? Na pewno nie Eryk Wace. Lepiej
ustąpić i po rycersku przyjąć cios włócznią.
Zdał sobie nagle sprawę, że tratwa jest zdobyta.
Powietrze było wciąż przesiąknięte dymem do tego stopnia, że nie wi-
dział dobrze, co się dzieje gdzie indziej. Tu i tam na chwilę pojawiały się ja-
kieś obrazy: porzucona tratwa płonąca ogniem nie do ugaszenia; okręt lo-
dowy, potrzaskany, bez masztu, omiatany strzałami, jednak nadal, choć sła-
bo, odpowiadający ogniem; inny okręt Lannachów u burty tratwy i kolejna
grupa abordażowa; bandera jednego z klanów Lannachów zwycięsko po-
wiewająca na obcym maszcie. Wace nie miał pojęcia, jak się przedstawiała
ta bitwa morska jako całość - na ilu okrętach lodowych załogę wybito co do
jednego, ile opuścili pokonani wojownicy, ile przejęło kontrnatarcie Drakh-
onów, a ile jeszcze dryfowało bezużytecznie z dala od wroga.
Wiadomo było od początku, pomyślał - van Rijn mówił o tym otwarcie
do Troi wena i Rady - że mniejsza, gorzej wyposażona, prawie zupełnie nie
wyszkolona flotylla Lannachów nie ma najmniejszej szansy zadania decydu-
jącego ciosu Flocie. Kluczowy moment tej bitwy nie zakładał wymiany cio-
sów kamieniami czy ognia z miotaczy.
Eryk spojrzał w górę. Ponad omasztowaniem i takielunkiem, gdzie
dym nie sięgał, niebo było zdumiewająco spokojne. Formacje bojowe klu-
czące tu i tam były tak wysoko, że z dołu wyglądały jak stada jaskółek.
Dopiero po kilku minutach jego niedoświadczone oko zdołało objąć
cały obraz.
Mając większość swych sił pomiędzy tratwami, armia Trolwena znala-
zła się w zdecydowanej mniejszości gdy nadciągnęły siły Delpa. Z drugiej
strony żołnierze Delpa lecieli przez wiele godzin by dotrzeć na miejsce bi-
twy; każdy z osobna nie mógł stawić czoła wypoczętym Lannachom. Zdając
sobie z tego sprawę, każdy z dowódców chciał wykorzystać swą szczególną
przewagę; i oto Delp zarządzał ciągłe masowe ataki, zaś Trolwen używał
niewielkich grupek, które rzucały się błyskawicznie na wroga, szarpały go
jak wilki i ponownie umykały. Lannachowie wycofywali się przez cały czas,
chyba że Delp próbował wysłać większy oddział na pomoc tratwom. Wów-
czas wszystkie doskonale zintegrowane siły powietrzne Trolwena uderzały
w ten oddział. Gdy Delp słał mu posiłki, rozpraszały się, osiągając jednak
swój cel - rozbicie oddziału i powściągnięcie jego natarcia w kierunku mo-
rza.
I trwało to tak przez czas, trudny do określenia, w podmuchach wiatru
wiejącego pod słońcem Pełni Lata. Wace pogrążył się w kontemplacji strasz-
liwego piękna uskrzydlonej i zdyscyplinowanej śmierci. Głos van Rijna
przywrócił go, choć nie bez oporów, do grona nieszczęsnej, bezskrzydłej
ludzkości.
- Obudz się! Może marzy ci się, że masz zęby wyszczerzone jak oni,
i jak oni, kłapiesz skrzydłami? Piekło i szatani! Jeśli mamy utrzymać tę tra-
twę, trzeba zrobić z niej jakiś użytek, do cholery! Ty tu komenderuj artyle-
rią, a ja pójdę wydać rozkazy sternikowi. No! - Odtoczył się gniewnie, swą
masą, hałasem i okopceniem przypominając starożytną lokomotywę.
Wszystkie próby odbicia tratwy zostały odparte, aż wypędzona załoga
gniewnie wzleciała w górę, by dołączyć do legionów Delpa. Zaś grupa van
Rijna niezgrabnie mocując się z żaglami lub zapędzona, nie bez protestów,
do wioseł, uruchomiła swój nowy okręt.
Tratwa posuwała się przed siebie po wodach zmąconych
i zadymionych, aż zamajaczył przed nimi kontur innej jednostki. Wówczas
padły salwy burtowe, runął deszcz strzał, zaś obie załogi zwarły się w walce
powietrznej w połowie drogi między tratwami.
Wace trwał na swym stanowisku na pokładzie dziobowym, kierując
zmasowanym ogniem swych machin bojowych ciskających kamienie, strza-
ły, bomby, strumienie ognia miotane na odległość kilku metrów, a po ude-
rzeniu rozpryskujące wokół siebie drzazgi i zwęglone drewno. Raz zorgani-
zował grupę strażacką z wiadrami do stłumienia ognia spowodowanego nie-
przyjacielskim trafieniem. Innym razem zobaczył-, jak dwutonowa skała
zmiażdżyła jedną z jego nowych katapult wraz z załogą; tym, którzy pozostali
nakazał zepchnąć dzwigniami kamień w morze i ponownie włączyć się do
walki. Widział, jak darły się żagle, zwisały bezwładnie reje, stos ciał rósł na
obu tratwach po każdej salwie. I cały czas zastanawiał się w jakimś ciemnym
kącie umysłu, czemu życie nie ma więcej rozumu, gdziekolwiek w poznanym
Wszechświecie, by wiecznie nie niszczyć się samo.
Van Rijn nie dysponował taką załogą, jak jakiś neolityczny admirał
Nelson, by wygrać bitwę samą artylerią. Nie chciał również abordażować
kolejnej tratwy; jego mały i niedoświadczony oddział ledwie potrafił obsa-
dzić jedną i walczyć na niej. Jednak uparcie kierował się naprzód, nakazując
sternikom trzymać kurs na zderzenie; sam jednocześnie zszedł między po-
kłady, by utrzymać wyczerpanych Lannachów przy ciężkich wiosłach.
A tratwa parła przed siebie przez burzę ognia, kamieni, żywych ciał, aż zna-
lazła się prawie u burty tratwy wroga.
Wówczas zabrzmiały trąbki Drakhonów, wiosła zagarnęły wodę
i nieprzyjacielska tratwa opuściła swe miejsce w ugrupowaniu Floty, by
uniknąć starcia.
Van Rijn pozwolił im uciec, a sam przepadł między masztami
i kilometrami olinowania, które rozciągały się wokół niego. Przykuśtykał do
najbliższego luku, przeszedł obok kajut rufowych i znalazł się na głównym
pokładzie. Zatarł ręce i zarechotał. - Aha! Przestraszyli się trochę, nie? Nie-
prędko podejdą do naszych łodzi!
- Nie rozumiem, Doradco - rzekł Angrek z najwyższym szacunkiem. -
Mieliśmy mniejszą i znacznie mniej doświadczoną załogę. Powinien pozo-
stać na kursie lub nawet nas zaatakować. Mógłby nawet wybić nas co do no-
gi, gdybyśmy nie chcieli opuścić tratwy.
- Ach! - rzekł van Rijn. Pokiwał serdelkowatym palcem. - Widzisz, mój
młody i niewinny przyjacielu, on ma ze sobą kobiety i dzieci, a także wiele
cennych narzędzi i inne dobra. Jego całe życie związane jest z tratwą. Nie
odważy się zaryzykować jej zniszczenia; łatwo by nam było ją podpalić
ogniem nie do ugaszenia, nawet gdyby się nie udało jej zdobyć. Ha! Piekło
prędzej pokryje się lodem, nim ktoś rozumem pokona van Rijna, verrek!
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podobne
- Start
- Anderson, Kevin J GameEarth 02 Game Play
- 104. Anderson Caroline Dozgonna miĹoĹÄ
- (WAM) . New Testament From Sinaitic Manuscript H.T. Anderson
- Andersson Marina PrzystaĹ posĹuszeĹstwa
- M147. Anderson Caroline Bliski
- Andersen's Fairy Tales
- Anderson J. R. Uczenie sie
- Chodakiewicz M. Zagrabiona pamiÄÄ. Wojna w Hiszpanii 1936 1939
- Leszek Bubel POLSKO ŻYDOWSKA WOJNA O KRZYŻE i nie tylko
- 25 AnioĹ o czarnych skrzydĹach
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- thelemisticum.opx.pl