[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Dwa razy nam się nie udało, ale mówią, że do trzech razy sztuka. Według przysłowia więc, a przysłowia zamykają
głęboką mądrość, możemy jeszcze raz spróbować. Mam dla ciebie, Kamilciu, jeszcze jednego pretendenta; czy
pozwolisz mu przyjechać?
 Nie, nie, mój ojcze, to daremnie!  odpowiedziała z mocą.  Ja pana Józefa Starzyckiego kocham i jeżeli nie będę
jego żoną, to nie będę niczyją.
 To nie będziesz niczyją!  rzekł wówczas prezes zupełnie innym tonem i poprawiając się w krześle.  Czy
rozumiesz, moja panno, że ja będę uważał na twoje romansowe wzdychania, na twoje łzy, że się dam zmiękczyć nawet
twoimi mdło
ściami? Nie dla takiej szui pracuję i zbieram. Wybij to sobie z głowy, bo pozwolenia mego nie otrzymasz nigdy. .
 Widzisz, papo  rzekła z zimnym uśmiechem panna Kamila  mówiłam dobrze, żeś co innego chciał powiedzieć.
 Teraz wiesz, com chciał powiedzieć  rzekł prezes sapiąc.  A jeszcze dodam ci to, że jeżeli bez mojej woli, bez
mego pozwolenia oddasz rękę temu szołdrze, jak Bóg żywy, cały majątek oddam siostrzeńcowi, a ty zostaniesz na
suchym chlebie swego pana Starzyckiego.
 Czy myślisz, ojcze, żebym nie była stokroć szczęśliwszą niż teraz? O! to ci przysięgam na cienie mojej matki! Ale
bądz spokojnym, tego nie zrobię... i nie przez obawę utraty posagu. Mnie idzie o twoją miłość, mój ojcze, o twoje
błogosławieństwo, którego byś mi nie dał, a nie o majątek, który byś mi mógł odebrać.
To powiedziawszy przyklękła, pocałowała go w kolano i wyszła prędko.
Smutno schodziły dni pannie Kamili. Przed ojcem tylko udawała spokojność, ale gdy na nią nie patrzył, nic jej
rozerwać nie mogło. Panna Beldeau, która szczerze się do niej przywiązała, po próżnych usiłowaniach rozweselenia
jej, dała pokój i zostawiła ją sobie samej. Co dzień wieczorem wychodziła panna Kamila do ogrodu, przechadzała się
do pózna w alei topolowej, która go zdobiła, siadywała na ławeczce i tak marząc, słuchała szumu drzew, ścigała okiem
chmury, które nad jej głową ciągnęły, płynęła myślą z księżycem, który bujał po niebie.
Siódmego dnia po rozmowie z ojcem siedziała tak panna Kamila pod drzewem, oparła głowę o pień jego i patrzała na
niebo jasne, błękitne, na gwiazdki migające pomiędzy ruszającymi się z lekka listkami, na księżyc cichy, milczący,
który przez gałęzie drzew do niej zaglądał i na twarz jej rzucał łagodne światło. Wieczór już był pózny i cichość
zupełna ją otaczała. Wtem poczuła panna Kamila, że coś dotknęło jej kolan. Porwała się z zamyślenia i lekko
krzyknęła, obaczywszy Amora, który podszedł cicho i głowę swą na kolanach jej położył.
 Amor, Amor! zawołała, głaszcząc go i powstając.  Gdzie twój pan, Amorze? O, on tu musi być, prowadz mię,
prowadz!
Uradował się pies, pokręcił ogonem i zwróciwszy się nazad aleją, oglądał się, czy idzie za nim. Ledwie kilkanaście
kroków uszła, gdy postrzegła z daleka kochanka. Stał oparty o drzewo z założonymi rękami i nie ruszał się z miejsca,
chociaż ją widział. Panna Kamila chciała podbiec ku niemu, ale czując, że słabnie, usiadła na ławeczce.
Wtenczas pan Józef przystąpił zwolna, usiadł także... i tak długo siedzieli obok, nie tylko nic nie mówiąc, ale nawet nie
patrząc na siebie. Nareszcie panna Kamila odezwała się złamanym głosem:
 Nie myślałeś o mnie, narażając tak życie. Nie wiedziałeś o tym, że gdybyś był zginął, już byśmy byli złączeni...
tam..
 Im prędzej, tym lepiej  odpowiedział pan Józef z głębi piersi.  Bo tu nie będziemy.
 Nie, mój jedyny, nie będziemy  odpowiedziała, kładnąc rękę na jego ręku, którą on utulił w swoich dłoniach. 
Dlatego niepotrzebnieś teraz przyszedł. Ja dałam słowo ojcu, że bez jego pozwolenia nie będę twoją, a tymczasem,
gdym obaczyła to poczciwe zwierzę, pomyślałam natychmiast, że ty tu, że twoje konie tu, że mogę się rzucić w twoje
objęcia, z tobą uciec i nie odstać od ciebie, aż na katafalku, aż w grobie. O, nie należało przyjeżdżać!
To powiedziawszy, wzięła się za głowę i ściskała dłoniami czoło, które widać i teraz jeszcze te same myśli rozrywały.
 Daruj mi to, Kamilo, jam nie chciał i nie spodziewał się ciebie widzieć. O! i ja także dałem słowo ojcu i nie
dotrzymałem go. Pierwszy raz to w życiu i ostatni. Jechałem do siebie. O trzy mile stąd postrzegłem za wzgórkiem
dwór i ogród z topolami. Przypomniałem sobie Szyszkowce, niewysłowiona tęsknota ogarnęła mię; ty stanęłaś żywo
przed myślą z całym wdziękiem twojej postaci, z całym wyrazem twych oczów, z całą anielską dobrocią twego serca.
Zapomniałem o wszystkim i podjechałem tu, i wkradłem się jak złodziej do tego miejsca, aby obaczyć
przynajmniej te drzewa, pod którymi się przechadzasz, i ten dach, pod którym tęsknisz za mną. Bóg mi dał więcej
szczęścia, aniżelim pragnął. Ale, jeżeli każesz, pójdę natychmiast.
 O nie, zostań jeszcze  rzekła, kładąc rękę na jego ramieniu i opierając na nim głowę.  Wszak to już raz ostatni.
Czyż cię już nic nie boli?
 Nie, moja droga  odpowiedział, obejmując ją i tuląc do siebie.  Twoja głowa leży na tym samym miejscu, gdzie
była rana.
Podniosła głowę panna Kamila i pocałowała go w ramię.
 Nie narażaj się nigdy więcej  rzekła  bo ja żyję póty, póki ty żyjesz; bo choć nas rozdzielono, myśli nasze
zostaną razem i dusza z duszą, tu i tam, wiecznie. Nieprawdaż, mój luby?
Upadł przed nią rozmarzony kochanek i głowę swą na jej kolanach położył. Ona znowu zaczęła się bawić jego
włosami, podniosła jego twarz i tak mu się przypatrywała.
Chwila to była straszna. Cienie długie od topoli padały na nieszczęśliwych; ćmiło się coraz bardziej w oczach drżącego
młodzieńca, twarz panienki zbliżała się do jego twarzy i oddech jej obwiewał go jak tchnienie z raju. Przestraszył się;
wspomniał ojca, jakby w oddalonej chmurze usłyszał te słowa:  Walcz, walcz, mój synu! i zerwał się z rozpaczą w
sercu, i odskakując na kilka kroków, stanął, zatopiwszy ręce we włosach.
Panna Kamila została na miejscu. Po chwili burza jej serca ucichła i łzy rzewne polały się po twarzy. Długo tak
siedziała, potem powstawszy, przybliżyła się do niego i rzekła spokojnie:
 Józiu mój, dobry, szlachetny Józiu, bądz zdrów, bądz zdrów na zawsze!
Chwycił ją młodzieniec w objęcia, usta ich spoiły się i po długim ostatnim pocałowaniu, po wyszeptanych bolesnych
słowach:  Bądz zdrów! Bądz zdrowa! panna Kamila wyrwała się z rąk jego i jak mgła zginęła między drzewami.
Stał jeszcze na miejscu młodzieniec. Księżyc już zachodzi ciemniało na dworze, a jeszcze ciemniej było w jego duszy.
Nareszcie poszedł, poszedł na prawo w inną ulicę, z tej jeszcze w inną i obszedł poza dom, skąd było widać jej okno.
Okno było
otwarte i oświecone, a panna Kamila stała w nim z załamanymi rękami, z podniesioną głową i patrzyła w ciemniejące
coraz niebo. Ukląkł pan Józef z daleka, wyciągnął do niej ręce, jęknął głęboko, jak gdyby z tym jękiem serce miało się
rozskoczyć, i uciekł.
Gdy się dzień zrobił, był już o cztery mile od Szyszkowiec.
XII
Prezes, zaspokojony o córkę, która zdawała się tylko zamyśloną i posępną, ale której silne zdrowie cios ten
wytrzymało, nie wierząc w stałość takich uczuć i spodziewając się, że czas ją zupełnie uleczy, zwrócił całą uwagę na
Czaplińce i postanowił rozpocząć wielką swą ekspedycję.
Miał prezes, oprócz części nabytej od państwa Pożyczkowskich, jeszcze kilka innych drobnych cząstek w Czaplińcach.
Jedna z nich, jak powiedzieliśmy, graniczyła z bokiem panów Skrętskiego i Zarzyckiego, druga dotykała obory pani [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl