[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Gene podniósł się na tyle, na ile mógłby nie zwracać na siebie uwagi. Odzyskał teraz
siły i nawet jeśli nie mógł biec tak szybko jak lew, prawdopodobnie dotarłby do muru, gdyby
dobrze wystartował.
Czekał, aż lew obejdzie Lorie z drugiej strony, aby w tym momencie rzucić się do
ucieczki.
Gdy miał już podnieść się i uciekać, lew stanął i uniósł swą ogromną głowę. Pani
Semple odwróciła się, jakby czegoś nasłuchiwała. I rzeczywiście było coś słychać. Ktoś wlókł
się przez trawnik jęcząc. Gene zerknął między ocienione dęby i zobaczył sylwetkę
przedzierającą się na oślep między drzewami z krzykiem:
- Lorie! Lorie! C'est ton pere! Lorie, ma chere! Ma petit e! C'est ton pere!
Lew zareagował z zadziwiającą szybkością. Początkowo ruszył powoli, lecz na
trawniku zaczął nabierać niezwykłego pędu. Oślepiony wystrzałem w oczy, pan Semple nie
mógł nawet dostrzec zbliżającego się niebezpieczeństwa, choć prawdopodobnie je usłyszał.
Lew był szybki i ciężki. Jednym kłapnięciem szczęk zgniótł nogę ofiary. Z miejsca, w
którym leżał Gene, słychać było odgłosy kłapania zębów. Lew rozrywał ofiarę i wgryzał się
dziko w jej twarz.
Gene skoczył na równe nogi i zerwał się do ucieczki. Pani Semple, która uważnie
obserwowała lwa, nie dostrzegła tego jeszcze przez kilka sekund. Lecz pózniej odwróciła się i
zobaczyła niedoszłą ofiarę, umykającą co sił w nogach w kierunku ściany, przez gąszcz zarośli.
Obróciła się i warknąwszy, rozpoczęła zwinny pościg, próbując zabiec Gene'owi drogę.
Zciana była dalej, niż myślał. Z miejsca, w którym leżał, wyglądało to na trzydzieści,
czterdzieści jardów, lecz gęste zarośla rozciągnęły tę odległość na milę. Noga uwięzła mu
między korzeniami i zgubił jeden but, tak że biegł na wpół bosy. Zaczynał znów tracić oddech.
Słyszał ścigającą go lwicę. Była bardzo blisko. Tym razem wiedziała, że ofiara czyni
ostatni wysiłek i podążała za nią z wielką prędkością. Słyszał nawet jej głębokie posapywanie.
Biegł tak szybko, że w końcu zderzył się z murem, waląc w niego głową. Liny nie było.
Musiał pomylić się o kilkanaście jardów. Odwrócił się szybko i dostrzegł jasny kształt
zmierzającej ku niemu pani Semple w odległości zaledwie dwudziestu jardów. Wziął głęboki
oddech i ruszył sprintem wzdłuż muru do miejsca, gdzie spodziewał się znalezć linę. Ręce
trzymał przy ścianie, by nie przeoczyć jej w ciemności. Pani Semple pomknęła na przełaj przez
krzaki i zyskała kolejnych dziesięć jardów. Teraz już wyraznie słyszał jej warczenie i gdy
zerknął przez ramię, dostrzegł błyszczące oczy i wyszczerzone, ostre zęby.
Przeczucie mówiło mu, że coś jest nie tak. Nie ma liny - pomyślał. Nigdy ci się to nie
uda. Ona jest tylko dwadzieścia stóp za tobą i nigdy ci się to nie uda.
Zacisnął powieki, opuścił głowę i wydobył ze swych nóg resztki możliwości. Pobiegł
tak szybko, że zdołał nawet zyskać kilka stóp przewagi nad panią Semple. Lecz wiedział, że sił
nie starczy mu na długo. Lada chwila ciało odmówi posłuszeństwa i to będzie koniec.
Wodząca po ścianie ręka na coś trafiła. Lina!
Zatrzymał się i mocno ją uchwycił. Ze świszczącym oddechem, wyczerpany i spocony
rozpoczął wspinaczkę.
I w tym właśnie momencie pani Semple rzuciła się w górę, by dosięgnąć jego nóg.
Kopnął ją w twarz. Uczynił to swą nieobutą stopą i poczuł, jak zęby rozdzierają
skarpetkę i płynie krew. Kręcąc się na linie i próbując za wszelką cenę ją utrzymać, kopnął
powtórnie i tym razem lwica opadła na ziemię, by odbić się do kolejnego skoku.
Dwoma lub trzema potężnymi podciągnięciami dotarł do szczytu muru. Czuł, jak
szponiaste paznokcie pani Semple rozdzierają mu łydkę, lecz zadał jeszcze jeden cios i
prześladowczym dała za wygraną. Ostrożnie stanął na szczycie najeżonego szpikulcami muru,
balansując przez moment, po czym skoczył w ciemność.
Potoczył się i stłukł kolano, lecz był w stanie podnieść się i pobiec w kierunku szosy.
wierć mili dalej dostrzegł światła, a to oznaczało bezpieczeństwo. Kaszląc i plując ruszył
drogą w ich kierunku.
W połowie drogi dostrzegł, że światła pochodzą od okien pokoju gościnnego dużego,
kolonialnego domu pokrytego białym tynkiem. Zauważył samochody zaparkowane na
podjezdzie. Mógł nawet odróżnić poruszających się po pokoju ludzi. Zwolnił tempo do
szybkiego marszu. Był prawie na miejscu.
Lecz nie docenił szybkości lwów. Maszerując pospiesznie w kierunku oświetlonego
domu, usłyszał tupot na asfaltowej powierzchni drogi. Odwrócił głowę i w ciemnościach, około
stu jardów za sobą, ujrzał Lorie i jej lwiego kochanka sunących w jego kierunku wielkimi
susami.
- O Boże - wyszeptał i zaczął biec. Lecz był tak wyczerpany wspinaczką na mur, że
ledwie powłóczył nogami. Dom, który wydawał się tak bliski, nagle oddalił się na milę.
Owładnął nim atak kaszlu, co jeszcze bardziej zwolniło ucieczkę. %7łałował każdego papierosa,
jakiego w życiu wypalił. Czuł się, jakby mu ktoś przemył płuca kwasem siarkowym.
Znajdował się około piętnastu stóp od ogrodzenia domu, gdy go dopadły. Lew nie
skoczył na niego natychmiast, lecz krążył dookoła warcząc. Lorie także zataczała kręgi,
drepcząc na czworakach po asfalcie.
Gene przystanął i zamarł. Lekko wzniósł lewe ramię, by zabezpieczyć się, w razie,
gdyby lew skoczył mu do twarzy, choć i tak wiedział, że to nic nie pomoże.
- Lorie - powiedział chrapliwie - Lorie, na miłość boską.
Ale Lorie spojrzała tylko na niego, a jej ostre zęby błysnęły w światłach domu. O Boże,
pomyślał Gene, jestem dwadzieścia stóp od bezpiecznego, cywilizowanego miejsca. Ci ludzie
wyjdą wieczorem na spacer z psem i znajdą mnie rozdartego na strzępy jak tego
dziewięcioletniego chłopca. Był tak zdesperowany i ogarnięty paniką, jak nigdy przedtem.
- Lorie, błagam! Lorie, posłuchaj! Wiem, że ty jesteś Lorie! Wiem, że gdzieś tam jesteś!
Zaprzestań tego, Lorie! Na miłość boską, Lorie, przestań!
Olbrzymi lew wycofał się parę kroków, prężąc ciało do skoku. Jego oczy błyszczały, a
masywne szczęki szykowały się do rozerwania go na strzępy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl