[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jeśli się dobrze nie wyśpisz - powiedziała stanowczo Briony.
Rzeczywiście martwiła się, że mała może się przemęczyć.
- Ale teraz jest mi lepiej - broniła się Emma. - Napra-
wdę lepiej.
- Wiem. Ale nie będzie jeszcze lepiej, jeśli się
zmęczysz - tłumaczyła Briony cierpliwie. - Zmykaj do
łóżka.
Buzia Emmy błyskawicznie się zmieniła. Zlicznego elfa
zastąpiło rozkapryszone dziecko.
- Nie zmęczę się - oświadczyła wojowniczo. - Nie je-
stem zmęczona. Nie jestem.
- Emmo, do łóżka - powtórzyła Briony spokojnie, ale
stanowczo.
- Wszyscy przecież zostają. Och, mamusiu, proszę.
Po raz pierwszy użyła tego słowa. Briony uśmiechnęła
się zachwycona i przyklękła przed Emmą.
- Czy będziesz mnie nazywać mamusią? Bardzo mi się
to podoba.
- Nie będę. Bo jesteś nieznośna i obrzydliwa. - Emma
spojrzała na nią groznie.
- Zwietnie - zgodziła się uprzejmie Briony. - Jestem
nieznośna i obrzydliwa. A ty i tak pójdziesz do łóżka.
- Tatusiu... - Emma zwróciła się do ojca jak do osta-
tecznej instancji, ale on rozłożył ręce.
S
R
- Ona jest teraz szefem. - Wskazał na Briony.
- A gdyby tatuś zaniósł cię do łóżka? Przecież to lubisz.
Emma patrzyła jeszcze spode łba, ale pozwoliła, by
Carlyle wziął ją na ręce. Briony szła za nimi, a dziecko
przyglądało się jej ponad ramieniem ojca.
- Przepraszam, mamusiu - powiedziała jednak do
Briony, gdy już leżała w łóżku i wyciągnęła do niej ramio-
na. - Naprawdę mogę mówić mamusiu? Czy to nie jest za
wcześnie?
- Nie, kochanie. To nie za wcześnie. - Spojrzała na
Carlyle'a. - Zejdę na dół, gdy Emma zaśnie.
- A nie chcesz wrócić do gości? - dopytywała się
Emma.
- Wolę zostać z tobą -zapewniła Briony.
Następnego ranka Emma była wesoła jak skowronek.
Ubrana w strojną sukienkę wbiegła w towarzystwie Joyce
akurat w chwili, gdy Briony wkładała ślubną suknię. Pomog-
ła jej zapiąć małe guziczki na plecach i przyglądała się z za-
chwytem, jak Joyce zajmuje się makijażem panny młodej.
- A teraz to - orzekła, wskazując na sznurek pięknych
pereł, ślubny prezent od Carlyle'a.
Briony zabrakło tchu na ich widok. Sama dała mu spinki
do mankietów. Były platynowe i wydała na nie wszystkie
oszczędności, ale nie można ich było porównać ze wspa-
niałymi perłami.
- Czy pomagałaś tatusiowi je wybrać? - spytała Emmę.
- Tak. Powiedział, że musi to być coś najpiękniejszego
w całym sklepie.
Rozległo się pukanie i głos Carlyle'a wołającego Brio-
ny. Przerażona Emma podbiegła dó drzwi.
S
R
- Nie, tatusiu, nie możesz teraz wejść. - Wyjrzała i sły-
chać było, jak wyjaśniała: - Nie możesz widzieć mamusi
przed jej przyjściem do kościoła.
- Ale przecież widuję ją codziennie. - Carlyle był pro-
zaiczny.
- Ale dzisiaj nie - upierała się Emma. - To przynosi
pecha. Przecież chcesz być szczęśliwy do końca życia,
prawda?
- Oczywiście, kochanie. - Briony wyczuła zażenowa-
nie w jego głosie.
- Nigdy nie widziałam, aby była tak rozradowana - po-
wiedziała Joyce. - Ona cię kocha. Dziękuję, że to dla niej
robisz, Briony. Mój syn mówił mi o tobie, ale sądzę, że nie
powiedział wszystkiego. Czy to małżeństwo jest wielkim
poświęceniem z twojej strony?
- Nie - odparła szybko Briony. - To nie jest poświęce-
nie. Ja kocham... ja kocham Emmę.
- Tak myślałam - odezwała się Joyce po krótkim wa-
haniu.
W oczach starszej kobiety było tyle zrozumienia, że
niemal zapragnęła się jej zwierzyć. Ale powstrzymał ją
głośny dzwięk dzwonka u drzwi frontowych.
- To na pewno przynieśli kwiaty - powiedziała
Joyce. - Pójdę po nie. Cieszę się, że mogłyśmy poro-
zmawiać.
Dla Briony przysłano bukiet białych róż. Emma zamiast
bukiecika miała dostać koszyczek z różanymi płatkami, by
rzucać je pod stopy pannie młodej. Dziewczynka wyglą-
dała ślicznie w różowej atłasowej sukience. Pasek przyo-
zdabiały pączki różyczek, takie same kwiaty miała wpięte
we włosy. Serce Briony ścisnęło się na myśl, że za kilka
S
R
miesięcy to zachwycające małe stworzenie może już nie
istnieć. Z wysiłkiem odsunęła tę myśl.
Gdy wreszcie spojrzała w lustro, nie poznała samej
siebie. Suknia i welon otulały ją białą mgiełką, zamienia-
jąc ją w postać z bajki. Gdyby ubierała się dla kochające-
go ją narzeczonego, cieszyłaby się, że aż tak piękna ko-
bieta spogląda na nią z lustra. Ale to małżeństwo było
fikcją. Nagle Briony znów dotkliwie odczuła pustkę tego
układu.
Jeszcze raz rozległo się pukanie do drzwi i niecierpliwy
głos Carlyle'a:
- Ja już wyjeżdżam do kościoła. A wy jesteście go-
towe?
- Nie rób zamieszania, mój drogi - upominała go mat-
ka przez szparę w drzwiach. - Nie jesteś teraz w swoim
biurze. A ja panuję nad wszystkim. Zabieraj się do ko-
ścioła.
Briony usłyszała jego śmiech i kroki na schodach.
- Wychodzę i zostawiam cię w pewnych rękach Emmy
- ciągnęła Joyce. - Zejdz za pięć minut.
We dwójkę z Emmą obserwowały krzątaninę przed do-
mem. Joyce wsiadła do wozu razem z Lionelem, jej mę-
żem, którego Briony nie miała okazji bliżej poznać. Robił
wrażenie nieśmiałego i małomównego człowieka. Za nimi
pojechali inni kuzyni i krewni. W końcu pozostał tylko
samochód dla panny młodej. Wuj Carlyle'a, Derek, który
miał ją prowadzić do ślubu, zapukał do drzwi. Wówczas
Emma uroczyście wręczyła Briony bukiet.
Był to wspaniały dzień. Opadały już pierwsze jesienne
liście, ale panowało jeszcze ciepłe i łagodne babie lato,
Wymarzony czas na ślub. Jadąc do kościoła, Briony próbo-
S
R
wała stłumić uczucie nierzeczywistości. Choć tak napra-
wdę nic tu nie było realne - po prostu teatr. Musi jakoś
przebrnąć przez najbliższe parę miesięcy, uważając, by nie
zadurzyć się w Carlyle'u. Będzie to dla niej bardzo trudne,
ale teraz nie ma prawa myśleć o sobie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl