[ Pobierz całość w formacie PDF ]

— Powodzenia! — Aragh ziewnął i z zamkniętymi oczami wyciągnął się
w słońcu.
Jim ruszył w stronę lasu. Idąc w cieniu pierwszych wielkich drzew nie zo-
baczył nikogo. Wtem jego smoczy słuch pochwycił dobiegające z nieco dalszej
odległości głosy, których ludzkim uchem zapewne by nie dosłyszał. Czując się jak
szpicel, ruszył ostrożnie w tym kierunku i stanął, gdy dojrzał rozmawiających.
Stali na małej polanie wśród drzew. Trawa u ich stóp, słońce nad nimi i wiązy
dookoła tworzyły bajkowo śliczny obrazek. Danielle w swym kubraku wyglądała,
jakby przybyła wprost z dawnych legend, a Dafydd niewiele jej ustępował.
Łucznik miał za sobą łuk i kołczan pełen długich strzał; Jim pomyślał, że on
chyba nawet podczas snu nie trzyma ich dalej niż w zasięgu ręki. Danielle nato-
miast zostawiła gdzieś swój łuk i strzały. Nie miała żadnej broni prócz sztyletu
u pasa. Sześciocalowa pochwa kryjąca zapewne niewiele krótsze ostrze wzbudza-
ła jednak respekt.
— . . . poza tym — mówiła — jesteś tylko zwyczajnym łucznikiem.
— Nie takim zwyczajnym, pani — łagodnie odpowiedział Dafydd. — Zważ,
że nawet ty powinnaś to zauważyć.
Pochylił się nad nią. Danielle była wysoka, lecz Dafydd znacznie ją przerastał.
Jim stanowczo nie docenił wzrostu Walijczyka, gdy ten siedział w karczmie. Może
Grottwold był równie wysoki, ale na tym kończyło się podobieństwo między nimi.
Dafydd był prosty i giętki jak jego łuk, a bary miał szerokie jak drzwi karczmy.
Jego twarz wyglądała, jakby wyszła spod dłuta rzeźbiarza — prosty nos, mocno
zarysowana szczęka — a przy tym nie tak koścista jak u Briana. Głos miał łagodny
i melodyjny. Mówił najszczerszą prawdę, gdy przed chwilą oceniał siebie. Nie był
zwyczajnym łucznikiem.
Jim patrząc na niego nie mógł się nadziwić zachowaniu Danielle. Jak też ona
może — zakładając, że Aragh mówi prawdę — wybrać kogoś takiego jak Jim,
a nie tego średniowiecznego supermana? Na moment całkiem zapomniał, że znaj-
duje się w ciele smoka, a nie w swej zwykłej ludzkiej postaci.
— Wiesz, co mam na myśli! — powiedziała Danielle. — Tak czy owak mam
już na całe życie dość łuczników. Poza tym dlaczego miałabym przejmować się
tobą, łuczniku, czy kimkolwiek jesteś.
— Ponieważ ujrzałem twą piękność, pani — odrzekł Dafydd — a zawsze
w mym życiu pragnąłem pięknych rzeczy, które ujrzałem. Gdy zaś zapragnąłem,
85
nigdy nie spocząłem, zanim nie posiadłem ich.
— Więc to tak? Nie jestem jakąś błyskotką, którą możesz powiesić sobie u pa-
sa, panie łuczniku! Tak się składa, że to ja powiem, kto mnie posiądzie!
— W rzeczy samej, powiesz. Ale nie powiesz nikomu innemu, póki mojego
życia. Winnaś to teraz usłyszeć ode mnie.
— Hm! — Danielle nie żachnęła się wprawdzie, ale Jim miał wrażenie, że była
o milimetr (a raczej jakiś jego średniowieczny odpowiednik) od tego. — Mam
zamiar wydać się za księcia, jeśli w ogóle wyjdę za mąż. Co możesz zdziałać
wobec księcia?
— Wobec księcia, króla, cesarza, Boga czy Szatana postąpiłbym tak samo, jak
wobec każdego człowieka lub potwora, który stanie między mną a damą, której
pragnę. Jeden z nas zginąłby i nie sądzę, że byłbym to ja.
— Och, oczywiście, że nie! — zadrwiła Danielle. Odwróciła się i odeszła od
Dafydda. Jim nagle stwierdził, że szła wprost na niego i za chwilę może odkryć
jego obecność. Nie mógł zrobić nic innego, niż udać, że dopiero co tu przybył.
Wyszedł spośród drzew.
— To ty, sir Jamesie! — radośnie zawołała Danielle. — Dobrze spałeś tej
nocy? Jak twoje rany?
— Rany? — powtórzył Jim. Z całą pewnością nie nazywała tak jego skaleczeń,
gdy je wczoraj przemywała. — O, dziękuję! Spałem jak zabity!
— Drogi sir Jamesie — rzekła zbliżając się do niego. — Czekałam na twe
przebudzenie, abyśmy mogli trochę porozmawiać. Pamiętasz, są sprawy, o które
chciałam cię spytać. Czy możemy się przejść, tylko we dwoje?
— Ależ. . . oczywiście — powiedział Jim.
Wszedł w las z mocnym postanowieniem wyjaśnienia wszystkich bzdurnych
wyobrażeń, które Danielle mogłaby mieć w związku z nim. Czuł jednak, że w ob-
liczu tego sam na sam jego pewność ulotniła się.
— O, dzień dobry, Dafydd.
— Dzień dobry, sir Jamesie — rzekł uprzejmie łucznik.
Danielle już trzymała Jima za przednią łapę i prowadziła go w las.
— Porozmawiamy później w ciągu dnia — Jim zawołał przez ramię do Da-
fydda.
— Z całą pewnością porozmawiamy później.
Po chwili mała polanka zniknęła im z oczu. Danielle przez jakiś czas wiodła
Jima między drzewami, ale wkrótce zwolniła kroku.
— Czy pamiętasz cokolwiek? — spytała.
— Pamiętam? — powtórzył Jim.
— Kim byłeś poza tym, że miałeś tytuł barona Riveroak?
— No. . . kimże mógłbym być? — rzekł Jim. — To znaczy jestem tylko baro-
nem. . .
86
— Ależ sir Jamesie — niecierpliwie powiedziała Danielle. — Przecież szlach-
cic to nie tylko tytuł. Zwłaszcza że można mieć wiele tytułów. Czyż nasz książę
pan nie jest równocześnie hrabią Pierś, namiestnikiem Wschodniej Marchii i po-
siadaczem mnóstwa innych tytułów? A nasz król Anglii, czy nie jest także królem
Akwitanii, udzielnym księciem Bretonii, udzielnym księciem Carabella, księciem
Tours, księciem Kościoła i księciem Obojga Sycylii, hrabią takim, hrabią owa-
kim. . . i tak dalej przez pół godziny? Baron Riveroak to zapewne twój najniższy
tytuł.
— Dlaczego tak myślisz? — niepewnie spytał Jim.
— Dlatego, że zostałeś zaczarowany! — fuknęła Danielle. — Kto zajmowałby [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl