[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nieskazitelnymi. Pod tym względem jednak była ona nieubłaganą, raz dlate-
go, że nie chciała, aby zakład jej przedstawiał widok zgorszenia, na koniec, że
obawiała się utracić klientelę z osób zacnych i bezpośrednio zatem zostać
pogrążoną w nędzy z dziećmi swymi i wnukami.
Robotnice słuchały przemówień tych w głębokim milczeniu. Prawdopodob-
nie nie było pomiędzy nimi ani jednej, która by wierzyła słowom Szwejcowej.
Prawdopodobnie wszystkie one wiedziały o tym, że były wyzyskiwanymi, a
jednak słuchały i milczały kornie. Wiedziały, że poza ścianami tej izby, która
je mieściła, dla żadnej z nich nie było nic prócz grobu albo  kałuży.
Niekiedy także Szwejcowa lub jej córka opuszczały pracownię wychodząc z
niej drzwiami prowadzącymi w głąb budowy. Przez drzwi otwierane dolaty-
wały wówczas do uszu robotnic dzwięki wybornego fortepianu, na którym to
grano biegle i umiejętnie, to uczono się grać. Widać także było przez te drzwi
rząd pokojów osławionych zbytkownymi sprzętami; błyszczały tam woskowe
posadzki i szerokie zwierciadła, pąsowe adamaszki okrywające sprzęty raziły
zmęczone oczy robotnic. Toteż jedne z nich uśmiechały się smutnie, inne
patrzały przed siebie ponuro, inne jeszcze mrugały oczami złośliwie. Boleść,
zazdrość, żółć nurtowały wtedy dwadzieścia piersi kobiecych. O godzinie
trzeciej zapalano u sufitu wielkie lampy i robotnice pracowały przy sztucz-
nym świetle, dopóki na ściennym zegarze w mieszkaniu Szwejcowej nie wy-
biła dziewiąta.
Gdy Marta przepędziwszy w miejscu tym dzień cały wracała do domu, za-
ledwie mogła utrzymać się na nogach.
Nic ją przecież nie zmęczyło, nic nawet nowego nie zasmuciło. Ale do głębi
piersi i mózgu, do szpiku kości swych była przerażoną.
*
Wybredni czytelnicy, a przede wszystkim czułe i wrażeń łaknące czytel-
niczki, czy przebaczycie mi tę opowieść moją, pozbawioną w zupełności ta-
jemniczego węzła intrygi i zajmującego widoku dwóch serc przeszytych ogni-
stymi strzałami?
Każde zjawisko za przedmiot dla opowieści służące traktować można w
różny sposób. Dzieje biednej Marty, zamiast rozsnuwać się przed oczami wa-
szymi jednolitą i jednobarwną nicią, mogłyby być zapewne upiększone,
uświetnione mnóstwem krzyżujących się uczuć, uderzających kontrastów,
piorunujących wypadków, mogłyby być wplątane w wieniec epizodów118, z
których każdy rzucałby na nie wdzięk, urok lub grozę, albo też same trakto-
wanymi być epizodycznie jako dopełnienie jakiejś bardziej efektownej i pory-
116
Defekt  uszkodzenie; tu: utrata zdrowia, kalectwo.
117
Mamona  tu: złuda, ułuda.
118
Epizod  w literaturze: drobne zdarzenie, luzno związane z głównym tokiem opowiada-
nia,
108
wającej całości, jako pendant119 przywiązany do historii szczęśliwych lub
rozpaczających, sielankowych lub bohaterskich, faworyzowanych losem lub
przezeń gnębionych  Numy i Pompiliusza120.
Wybaczcie! Spotkawszy na świecie Martę rozglądałam się wkoło, szuka-
łam, lecz nigdzie w bliskości nie znalazłam Pompiliusza żadnego. Nie znalazł-
szy go, chciałam dzieje kobiety skrócić, zdusić i zamknąć w epizodzie  nie
mogłam, albowiem uznałam, że są one godne oddzielnej całości; zamierzałam
na koniec wplątać je w węzły intryg, w wieńce epizodów  nie uczyniłam tego,
gdyż wydało mi się, że najlepiej im będzie do twarzy, gdy pójdą w świat sa-
motne.
Wybaczcie prostotę środków, których używam dla przedstawienia wam
jednego z najrozpaczliwszych zjawisk społeczności dzisiejszej, i pójdzcie za
mną dalej na drogę, po której postępuje smutna postać kobiety ubogiej, god-
nej może lepszego losu niż ten, któremu poddało ją... co? Wszak imię tego
czegoś, które niby fatalistyczne121 przekleństwo ugniata głowy, pęta stopy i
miażdży serca mnóstwa istot ludzkich, wyczytacie w dziejach Marty.
Warszawa radowała się, gwarzyła, jaśniała. Był to tydzień świąteczny.
Przed kilku dniami zaledwie pogasły rzęsiste światła rozpalone śród zielo-
nych gałęzi wigilijnych jodeł, a w powietrzu zdawały się jeszcze drgać i pląsać
radośnie gamy śmiechów dziecięcych i gwarne rozmowy szczęśliwych rodzin
zebranych wkoło świątecznie przybranych stołów. Nazajutrz zawitać miał
światu gość tajemniczy; rok nowy. Wnętrza domów i wystawy sklepów wyglą-
dały strojnie. Ulice zaścielała gruba warstwa śniegu stężałego od mrozu a
połyskującego milionem iskier pod promieńmi słońca, które jaśniało na wy-
pogodzonym niebie.
Roje sanek mknęły w różnych kierunkach, tłumy przechodniów zalewały
chodnik. Ile było głów w tym różnobarwnym, ruchliwym tłumie, tyle było pa-
sem myśli tajemnie rozsnuwających się po przestworzu, niewidzialnie ściga-
jących po szerokim świecie bliskie i dalekie, wzniosie i poziome przedmioty.
Miłość, chciwość, uwielbienia, nienawiści, trwogi, nadzieje, najróżniejsze in-
teresa i namiętności, najrozmaitsze pragnienia i dążenia wiły się i krzyżowały
w tysiącznych głowach ludności wielkiego miasta, idącej, jadącej, biegnącej
tam, kędy gnały ją wielkie cele życia lub maluchne celiki dnia. Zród tego ta-
jemnego i żadnemu cielesnemu uchu nieprzystępnego gwaru, na którym niby
na spodnim pokładzie rozwiał się ruch słów i czynów tysięcy ludzi, przez ni-
kogo nie badana i nie odgadywana, wiła się cicho nitka myśli w pokornej i
przez nikogo nie spostrzeżonej głowie kobiecej.
 Dwie dziesiątki dziennie... osiem złotych na tydzień... dziesięć groszy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl