[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Chodz - powiedział, gdy odsunęła się od niego. - Nie zrobię ci krzywdy.
- Baliku, chcę dostać wykresy.
- Oczywiście, dam ci je. Także zdjęcia i wszystko. Lecz najpierw chcę ci dać coś innego.
Chodz, Siferro.
Chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Poczuła jego dłonie na swych piersiach i szorstkość
jego policzka na twarzy. Ten zapach był nie do zniesienia. Narastała w niej wściekłość. Jak
śmiał dotykać jej w ten sposób? Odepchnęła go z odrazą.
- No, Siferro, nie rób tego! Uspokój się. Bądz grzeczna. O ile wiem, jesteśmy tylko my dwoje
na świecie. Ty i ja. Będziemy żyć w lesie, polować na małe gryzonie, zbierać orzechy i
jagody. Tak, myśliwi i zbieracze, a pózniej wynajdziemy rolnictwo. - Zaśmiał się. Jego oczy
wydawały się żółte w tym dziwnym świetle. Podobnie jego skóra. Znowu ją złapał
pożądliwie, jedną ręką chwycił jej pierś, drugą przesuwał po jej plecach w kierunku bioder.
Poczuła jego oddech na szyi. Obwąchiwał ją głośno jak zwierzę. Poruszał rytmicznie
biodrami, ich uderzenia budziły w niej odrazę. Równocześnie popychał ją do tyłu, w kąt
pokoju.
Nagle Siferra przypomniała sobie o pałce, którą znalazła nocą gdzieś w obserwatorium.
Ciągle trzymała ją bezmyślnie w ręce. Szybkim ruchem uniosła pałkę w górę i uderzyła jej
końcem w szczękę Balika. Mocno. Głowa odskoczyła mu w tył, zęby zaklekotały.
Puścił ją i chwiejnie cofnął się parę kroków. Szeroko otworzył oczy z bólu i ze zdziwienia.
Krew z przygryzionej wargi ściekała mu po brodzie.
- Ach ty suko! Dlaczego mnie uderzyłaś?
- Dotknąłeś mnie.
- Rzeczywiście, do diabła, dotknąłem cię! I w samą
258
porę. - Rozcierał szczękę. - Słuchaj, Siferro, odłóż ten kij i przestań patrzeć na mnie w ten
sposób. Jestem twoim przyjacielem, twoim sprzymierzeńcem. Zwiat zmienił się w dżunglę.
Zostaliśmy tylko my dwoje. Potrzebujemy się nawzajem. Nie jest teraz bezpiecznie chodzić w
pojedynkę. Nie stać cię na takie ryzyko.
Znów się zbliżył. Chciał ją objąć. Pożądał jej.
Uderzyła ponownie.
Tym razem zamachnęła się od tyłu i grzmotnęła go w policzek, tuż przy skroni. Usłyszała
świst pałki i tępe uderzenie. Balik zachwiał się, z głową na pół odwróconą popatrzył na nią w
całkowitym zdumieniu i zatoczył się, ale zdołał utrzymać na nogach. Uderzyła go po raz
trzeci, nad uchem, z szerokiego zamachu i z całej siły. Upadł. Siferra zadała cios jeszcze raz
w to samo miejsce i poczuła, że pałka napotyka znacznie mniejszy opór. Powieki mu opadły,
wydał ciche, dziwaczne westchnienie, jakby uszło z niego powietrze, i osunął się w kąt pod
ścianę, z głową nienaturalnie przekrzywioną na bok.
- Nigdy więcej nie dotykaj mnie w ten sposób - rzekła Siferra, trącając go czubkiem pałki.
Balik nie odpowiedział. Nawet nie drgnął.
Przestał ją obchodzić.
"Teraz tabliczki" - pomyślała, czując zupełny spokój.
Nie, tabliczek nie ma. Tak powiedział Balik. Skradzione. Teraz przypomniała sobie.
Rzeczywiście je skradziono. Zniknęły tuż przed zaćmieniem. Więc dobrze, zatem wykresy. Te
wszystkie precyzyjne rysunki wzgórza Tombo. Kamienne ściany, popioły na poziomie
fundamentów. Zamierzchłe pożary, podobne do tych, które w tym momencie pustoszyły Saro.
Gdzie są te rysunki?
Ach, tutaj. W szafce z wykresami, czyli na swoim miejscu.
Sięgnęła do środka, chwyciła plik podobnych do pergaminu papierów, zwinęła je i wsunęła
pod pachę. Teraz przypomniała sobie o leżącym mężczyznie i zerknęła na niego, ale Balik się
nie poruszył. I nie wyglądało na to, by kiedykolwiek jeszcze miał to zrobić.
Wyszła z gabinetu, potem schodami na dół. Profesor
259
Mudrin, sztywny, rozciągnięty bez ruchu, wciąż był tam, gdzie go znalazła - na półpiętrze.
Siferra wyminęła go i podążyła na parter.
Nastał już ranek. Onos wspinał się wytrwale, a gwiazdy wyglądały teraz blado na tle jego
jasności. Powietrze wydawało się świeższe i czystsze, choć z wiatrem wciąż napływał gęsty
dym. W oddali zauważyła grupę mężczyzn wybijających okna w budynku matematyki.
Chwilę pózniej i oni ją dostrzegli. Zaczęli wykrzykiwać ochryple jakieś bezwładne słowa.
Paru z nich rzuciło się w jej stronę.
Bolały ją piersi w miejscu, gdzie ścisnął je Balik. Nie chciała, aby dotykały jej inne ręce.
Odwróciła się i pomknęła za gmach archeologii, przedarła się przez krzaki po drugiej stronie
okrążającego go chodnika, przecięła na ukos trawnik i znalazła się przed zwalistym szarym
budynkiem, w którym rozpoznała siedzibę Wydziału Botaniki. Za nim leżał mały ogród
botaniczny, a jeszcze dalej na stoku wzgórza, przy krawędzi lasu otaczającego cały teren
uniwersytecki - ar-boretum.
Kiedy spojrzała za siebie, wydało się jej, że wciąż widzi goniących ją mężczyzn, ale nie była
tego pewna. Biegiem wyminęła gmach botaniki i z łatwością przeskoczyła przez niskie
ogrodzenie otaczające ogród botaniczny.
Jakiś mężczyzna z kosiarką pomachał w jej stronę. Był ubrany w oliwkowy uniform
ogrodników uniwersyteckich. Metodycznie kosił krzewy, idąc tam i z powrotem przez środek
ogrodu, pozostawiając za sobą szeroki pas zniszczenia.
Siferra obeszła go dalekim łukiem. Z tego miejsca już blisko było do arboretum. Czy ciągle
jeszcze ją gonili? Nie chciała tracić czasu na sprawdzanie. Tylko biec, biec, bez ustanku biec -
to było najlepsze, co mogła zrobić. Jej długie, silne nogi niosły ją lekko między rzędami
równo posadzonych drzew. Poruszała się miarowym tempem. Dobrze było tak biec, biec,
biec.
Potem dotarła do zapuszczonej części arboretum, gdzie rosły cierniste, ciasno splątane
krzewy. Bez wahania zagłębiła się w ten gąszcz wiedząc, że nikt nie będzie jej tam ścigał.
Gałęzie drapały ją po twarzy, rozdzierały ubranie.
260
Gdy przeciskała się przez jakiś gęsty odcinek, wypuściła z ręki rulon wykresów i wynurzyła
się po przeciwnej stronie już bez nich.
"Trudno - pomyślała. - One już i tak nic nie znaczą".
Ale w końcu musiała odpocząć. Dysząc ciężko, nie mogąc złapać tchu z wyczerpania,
przeskoczyła mały strumień płynący na granicy arboretum i upadła na skrawek chłodnego
zielonego mchu. Nikt jej nie gonił. Była sama.
Spojrzała w górę, między korony drzew. Złote światło Onosa zalewało niebo. Gwiazd nie
było już widać. Noc wreszcie się skończyła, a wraz z nią koszmar.
"Nie - przemknęło jej przez głowę. - Koszmar dopiero się zaczyna".
Dziwne odrętwienie, które dręczyło ją przez całą noc, ustępowało. Poczuła wzbierające;
przerażenie i mdłości. Po godzinach psychicznego rozszczepienia na nowo poczynała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl