[ Pobierz całość w formacie PDF ]

marynarki handlowej, pragnący przy burzliwych dzwiękach fokstrotów żeglować przez
amfilady, póki ich świt nie zaskoczy w drodze do Yokohamy albo do Montevideo. Jakiś siwy
kapitan stawał w drzwiach różowego salonu z monoklem w drżącej ręce.
 Miało się w życiu wiele kobiet  mruczał, przyglądając się tańczącym.
Wywoływane dyskretnie przez Madame, dziewczęta znikały w pokojach na piętrze, do
których tylnym wejściem, po skrzypiących schodach, wpuszczano wytatuowanych
marynarzy.
Slotzki i Chmura, świecąc atłasowymi plecami kamizelek, tasowali karty przy pustych
dzwiękach patefonu. Wyżeł Maks chrapał pod kanapą, z nitką śliny u pyska. Różowy salon
był jego domem. Po trzecim kieliszku koniaku Slotzki nabierał sił. Lśniące stopnie
fortepianowych akordów wiodły go na powrót ku drażliwym sprawom minionego dnia,
przyprawiając o lekką zadyszkę. W czterech różowych ścianach rozbrzmiewały echa
fabrycznych awantur ze związkiem zawodowym o dodatkową połówkę godziny, którą
zawierała w sobie każda dniówka, a której potem brakowało godzinom nocnym.
 Trzydzieści zakichanych minut  powtarzał Slotzki i wzruszał ramionami.  Wielka mi
rzecz. Rad byłbym wiedzieć, skąd mają zegarki.
 Pan wychodzi  przypominał Felek.
 W trefle  mówił Slotzki, rzucając kartę, i podejmował przerwany wątek. Pomstował na
grzyb toczący fundamenty fabryki, na wszechobecny brud  wstrętną pleśń, która wypełnia
cały świat aż po brzegi. Slotzki cierpiał, bolało go serce.
 Czy ktoś w ogóle dba o to wszystko?  pytał, tocząc oczami po stiukowych girlandach
sufitu.
 Mais oui!  odpowiadała na to Madame i przysiadała na jego kolanie jak różowy motyl.
 Wy obaj dbacie.
Slotzki płacił bowiem z własnej kieszeni połowę czynszu, który rósł z miesiąca na
miesiąc, goniąc coraz piękniejsze obroty. Drugą połowę płacił Chmura.
Przed świtem Felek, rozparty na pluszowej sofie, z zamkniętymi oczami i otwartymi
ustami, w których świszczał płytki oddech, zarabiał krocie na spekulacjach akcjami
południowoafrykańskich kopalń diamentów, by potem wszystko stracić w katastrofie
frachtowca, zainwestowawszy w transport drogocennego indyjskiego szafranu: brytyjska
kompania asekuracyjna znajdowała sposób, żeby nic nie zapłacić, co napełniało go
bezmiarem żółtej jak szafran goryczy.
Slotzki w tym czasie z głową odrzuconą w tył, na oparcie fotela, oglądał swoje umywalki,
piękne, gładkie i białe, spiętrzone w magazynach aż po stropy. Olśniewająco czyste, jeśli
pominąć pojawiające się na nich ni stąd, ni zowąd rdzawe plamy. Co to za plamy?  pytał.
Cóż, plamy wylazły, więc widać były już wcześniej  plątali się majstrowie. Czyścić,
krzyczał Slotzki, czyścić do upadłego, żeby mi ślad po plamach nie został. I robotnicy czyścili
umywalki, szorowali je proszkiem i ługiem, aż pozdzierali szkliwo, aż skorupy zaciągnęły się
jednolitą brudną szarością, która tu i ówdzie zdawała się krwawić.
Chmura i Slotzki wstawali rano połamani, z kołnierzykami wrzynającymi się w szyje, i
wbijali spuchnięte stopy w sznurowane półbuty. Zpiesząc się każdy do swoich spraw, na
stojąco wypijali po garnuszku zsiadłego mleka, które im z litości przynosiła stara
posługaczka.
 Na kanapach! Tak jak się pośpili! Mało to w tym domu łóżek?  gderała, niosąc do
kuchni puste garnuszki.  Biedacy, nikt tu o nich nie dba.
Madame nie życzyła sobie być budzona przed jedenastą. Narzucała różową lizeskę i z
kieliszkiem koniaku w ręku  na ból zębów, który przed południem zawsze jej dokuczał 
szła przeliczyć prześcieradła, świeżo przyniesione z magla.
 O, parbleu!  wołała.  Mereżki znów się rwą. Zróbcie coś. Sprowadzcie szwaczkę.
I stawiała kieliszek o złoconych brzegach między szpondrem na rosół a wielkim koszem
włoszczyzny, tymczasem chłopiec od rzeznika już gniótł w rękach czapkę, uśmiechając się
głupkowato w progu. Madame prędko sprawdzała rachunek i płaciła, potem płaciła praczce i
węglarzowi, a przypomniawszy sobie jakąś wczorajszą myśl, posyłała do mydlarni po wosk
do podłóg albo terpentynę.
 One jedne zawsze mają gotówkę  mówił subiekt, pochylając się do ucha następnej
klientki ponad kontuarem posypanym mydlanymi płatkami, i robił minę.
 One jedne żyją bez zmartwień  mówiła Stefania Chmurzyna, chodząc nerwowo po
sypialni, od łóżka do szafy i z powrotem. Prowadziła darmową kuchnię dla inwalidów
wojennych i zawsze musiała martwić się o to, skąd wezmie na jutrzejszą zupę. Co rano
kucharki nastawiały wielkie kotły wody na wrzątek, dzień w dzień musiały porąbać kości,
obrać kartofle i przez całe przedpołudnie dokładać do pieca. W porze obiadu byli żołnierze
zbijali się w tłum, czekając przed zamkniętą bramą, póki ich nie wpuszczono. Po kwadransie
wychodzili znów na ulicę z papierosami w zębach, narzekając  niewdzięczni  na podłe
żarcie. Chorowali i umierali na złość Stefanii. Za to ich żony były zdecydowane znieść
wszystko. Lecz zaharowywały się na śmierć nad baliami z praniem. Dziewczynki szły na
służbę i nie było z nimi kłopotu. Stefania założyła sierociniec dla chłopców, żeby nie wałęsali
się po ulicach bez opieki.
 To nie chłopcy, tylko dzikie zwierzęta  mówiła o nich z goryczą. Mazali atramentem
po ścianach, łamali krzesła. Darli koszule i spodnie, ciągle na nowo próbując ucieczki z
ponurego jak koszary budynku przy Gwardyjskiej. Dobroczynność kosztowała. Stefania
nieustająco potrzebowała gotówki. Za każdym razem, kiedy Felek opuszczał sypialnię żony,
kładł plik banknotów na mahoniowej toaletce.
Strojąc się przed lustrem i malując usta karminową szminką, dziewczęta Madame
plotkowały o Slotzkim i Chmurze. Dociekały intencji dobroczyńców, ale nie sposób było
odgadnąć, czego oczekiwali ci dwaj. %7ływy ogień, z którego uratował się jeden z nich, na
zawsze naznaczył jego ciało swoim szkaradnym piętnem i spopielił żądze. Ten nie pragnął
niczego poza powitalnym pocałunkiem Madame. A drugi chciał jedynie, żeby pod sofą w
różowym salonie zawsze czekały na niego domowe pantofle, za wszystko inne wolał płacić
swojej żonie, Stefanii.
 Bezwstydnica  orzekały zgorszone dziewczęta.  I w dodatku starsza od niego.
Stefania sięgała po pieniądze Felka, ledwie drzwi się za nim zamknęły, i każdy banknot
oglądała uważnie z obu stron. W obiegu było coraz więcej fałszywych pieniędzy o różnych
nominałach. Płacono nimi za węgiel, za chleb i za komorne. Im dłużej krążyły, tym się
stawały jaśniejsze, stopniowo upodobniając się do skrawków zwykłego pakowego papieru, na
którym już nie można się było dopatrzeć niczego. Jeszcze rankiem taki świstek jak gorąca
cegła przechodził z rąk do rąk, a po południu nikt go już nie chciał. Lecz zawsze zdążył
przedtem utknąć w kieszeni jakiejś zaharowanej praczki. Próbowała nim zapłacić za koszyk
węgla albo za bochenek chleba, wędrując po składach opałowych i od jednej piekarni do
drugiej. Sklepikarze nie musieli nawet oglądać znaków wodnych, utrata wartości następowała
w sposób nagły, choć nieuchwytny. Rozpoznawano te papierki z daleka.
 Nadadzą się jeszcze na podpałkę do pieca  wołał za odchodzącą bezczelny chłopiec
sklepowy.
W końcu doszło do tego, że nie spotykało się już w mieście innych pieniędzy, jak tylko
fałszywe, i wszystkie płynęły do kasy Felka. W Zciegach w owym czasie nawet bank
prowadził podwójną rachunkowość i obracał podejrzanie bladymi banknotami. W hotelowej
restauracji Chmura rzucał je bez przeliczania kelnerom, a na ulicy kataryniarzom. Prędzej czy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl