[ Pobierz całość w formacie PDF ]

że jest ciepły i wydaje się niemal żywy. %7ływa skała, przemknęło jej przez
myśl. Jeżeli to coś organicznego, to może wcale nie jest prawdziwym kamieniem.
Uderzyła nim o podłogę. Był twardy i wydał odpowiedni odgłos. A więc jednak
kamień.
- Mogę go zatrzymać? - zapytała. Jej podziw nie miał granic. Wpatrywała się z
nadzieją w Tony'ego, pragnąc zrobić wszystko, czego sobie zażyczy.
- Możesz, Suzanne - odparł Tony spokojnym głosem. - Ale powstań i wróć do
swego pokoju. Jestem znużony. - Istotnie wyglądał na bardzo zmęczonego. -
Zobaczymy się rano przy śniadaniu. Dobrej nocy.
- Dobranoc  odpowiedziała. - Jeśli chcesz, mogę cię rozebrać i położyć do
łóżka.
- Nie.
Podszedł do drzwi i otworzył je przed nią.
- Buzi. - Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. -Dziękuję -
powiedziała, czując się bardzo mała. - Dobranoc, Tony. Jeszcze raz dziękuję za
cud. - Drzwi za-
98
76
częły się za nią zamykać, ale zatrzymała je zręcznie, wsuwając w szczelinę
czubek pantofla.  Czy mogę o tym wszystkim opowiedzieć? To chyba pierwszy
cud, jakiego dokonałeś, prawda? Chyba powinni o tym wiedzieć. Ale jeśli sobie
nie życzysz, nie pisnę ani słowa...
- Chce mi się spać - powiedział i zatrzasnął drzwi.
Susie poczuła, że ogarnia ją zwierzęcy strach. Tego właśnie bała się
najbardziej: trzasku drzwi zamykanych jej przed nosem przez mężczyznę.
Odruchowo uniosła rękę, żeby zapukać... Była to ręka, w której trzymała
kamień, więc zastukała nim niezbyt głośno, tylko tyle, żeby wiedział, jak
bardzo chciałaby wejść do środka, ale żeby mu nie przeszkadzać, gdyby nie
zechciał jej otworzyć.
Nie chciał. Nie usłyszała żadnego dzwięku ani poruszenia. Zupełnie nic.
- Tony? - szepnęła, przyciskając ucho do drzwi. -Jak chcesz - bąknęła i
ściskając kamień w ręce, ruszyła przez ganek do swojego pokoju.
Kamień zniknął.
- Cholera! - zaklęła głośno, nie bardzo wiedząc, jak powinna zareagować. Co
się z nim stało? Rozpłynął się w powietrzu. Skoro tak, to znaczy, że był
złudzeniem. Zahipnotyzował mnie i oszukał, pomyślała. Powinnam była wiedzieć,
że to nieprawda.
Milion gwiazd rozbłysło zimnym, jaskrawym światłem, kąpiąc ją w swoim blasku.
Uderzenie nastąpiło z tyłu; w chwili, w której ją dosięgło, poczuła jeszcze
jego ogromny ciężar.
- Tony... - wyszeptała, zanim runęła w czekającą pustkę. Nic nie myślała ani
nic nie czuła. Widziała tylko rozciągającą się poniżej i po bokach pustkę,
która oczekiwała na nią, lecącą wiele kilometrów w dół.
Umarła na kolanach, zupełnie sama na ganku, sięgając rozpaczliwie ręką po coś,
co nie istniało.
Rozdział ósmy
Glen Belsnor ignoruje ostrzeżenia rodziców i wyrusza na zuchwałą morską
wyprawę.
77
Glen Belsnor leżał w ciemności i śnił. Znił o sobie, widząc się tym, kim
rzeczywiście był, to znaczy mądrym i pożytecznym twórcą przedmiotów. Potrafię
to zrobić, myślał radośnie. Mogę się o nich zatroszczyć, pomóc im i ich
chronić. Muszę ich chronić za wszelką cenę, pomyślał w swoim śnie.
We śnie podłączył kabel, wkręcił w odpowiednie miejsce urządzenie przerywające
przepływ prądu, uruchomił zespół zdalnego sterowania.
Skomplikowany mechanizm ożył wysokim brzęczeniem. Generowane pole sięgało na
wiele kilometrów we wszystkie strony. Nikomu nie uda się przedostać, pomyślał
z zadowoleniem. Część jego lęków zniknęła, nie pozostawiając najmniejszego
śladu. Kolonia jest bezpieczna. Dzięki mnie.
Po osiedlu chodzili ludzie ubrani w długie czerwone szaty. Nadeszło południe,
które trwało tysiąc lat, i wszyscy zrobili się bardzo starzy. Trzęsący się, ze
zmierzwionymi brodami - nawet kobiety - poruszali się jak owady. Przyjrzał się
im dokładniej i stwierdził, że niektórzy są ślepi.
A więc jednak nie jesteśmy bezpieczni, uświadomił sobie. Nawet przy włączonym
polu. Coś ich niszczy od środka. I tak wszyscy umrą.
- Belsnor!
Zanim otworzył oczy, wiedział już, co się stało.
Przez zasłony wiszące w oknie pokoju sączyło się szare światło wczesnego
poranka. Jego samonakręcający się zegarek wskazywał siódmą rano. Glen odsunął
koł-
100
drę i usiadł; zadrżał, kiedy poczuł powiew chłodnego, świeżego powietrza.
- Kto? - zapytał ludzi tłoczących się w pokoju, skrzywił się i na chwilę
przymknął oczy. Mimo nadzwyczajnej sytuacji resztki senności nie chciały go
opuścić.
- Susie Smart - powiedział głośno Ignatz Thugg, ubrany w kolorową piżamę.
Belsnor wstał i zakładając szlafrok, ruszył bez słowa do drzwi.
- Wiesz, co to znaczy? - zapytał Wadę Frazer.
- Tak - odpowiedział. - Dobrze wiem, co to znaczy.
- Była takim pogodnym duchem, przynosiła wszystkim radość swoją obecnością...
- powiedziała Roberta Rockingham, ocierając oczy rąbkiem niewielkiej, lnianej
chusteczki.  Jak ktoś mógł zrobić coś takiego? - Po jej pomarszczonych
policzkach popłynęły łzy.
Belsnor szedł szybkim krokiem. Pozostali podążali za nim w milczeniu.
Leżała na ganku, zaledwie kilka kroków od drzwi swojego pokoju. Pochylił się
nad nią i dotknął szyi. Zupełnie zimna. Ani śladu życia.
78
- Badał ją pan? - zapytał Babble'a. - Na pewno jest martwa? Nie ma żadnych
wątpliwości?
- Spójrz na swoją rękę - odezwał się Wadę Frazer.
Belsnor cofnął dłoń i zobaczył, że jest cała we krwi. Dopiero teraz zauważył
szkarłatne wgłębienie w czaszce dziewczyny, blisko szczytu. Ktoś rozwalił jej
głowę.
- Chce pan zmienić swoją opinię na temat śmierci Tallchiefa? - zapytał z
przekąsem doktora Babble'a.
Nikt mu nie odpowiedział.
Belsnor rozejrzał się i spostrzegł leżący na ziemi bochenek chleba.
- Pewnie go niosła - mruknął.
- Ja jej go dałem - odezwał się Tony Dunkelwelt. Był blady jak ściana i mówił
tak cicho, że ledwie go było słychać. - Wyszła w nocy z mojego pokoju, a ja
poszedłem do łóżka. Nie zabiłem jej. Nie wiedziałem, że nie żyje, dopóki nie
usłyszałem doktora Babble'a i innych.
- Nikt nie twierdzi, że ją zabiłeś - pocieszył go Glen Belsnor. To prawda,
pomyślał. Co noc biegała od pokoju do pokoju. %7łartowaliśmy sobie z niej, a ona
na pewno
101
była trochę postrzelona, ale nigdy nikomu nie zrobiła krzywdy. Była
najbardziej niewinną istotą, jaką można sobie wyobrazić, bo nawet nie zdawała
sobie sprawy z niewłaściwości swojego postępowania.
Zbliżył się Russell. Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że choć nie znał
dziewczyny, to rozumiał, jak okropne było to, co ją spotkało i to, co teraz
wszyscy przeżywali.
- Zobaczył już pan, co chciał zobaczyć? - zapytał go ostro Belsnor.
- Zastanawiam się, czy nie moglibyście wezwać pomocy przez nadajnik mojego
nosacza - powiedział Russell.
- Jest za słaby - odparł Belsnor. - Te nadajniki w nosaczach są do niczego.
Wyprostował się z trudem, słysząc, jak trzeszczą mu stawy. To wszystko sprawka
Terry, pomyślał, przypomniawszy sobie, co powiedzieli poprzedniego wieczoru
Seth Morley i Babble, kiedy przyprowadzili do niego Russel-la. To sprawka [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl