[ Pobierz całość w formacie PDF ]

O jednym nie zapomniała ani na moment. Mianowicie o pożądaniu, które jej ciało
dobrze pamiętało.
Gdy Khaled spoglądał na nią, miała ochotę rzucić mu się w ramiona.
Starała się o tym nie myśleć.
Pewnego dnia dziecko bawiło się w płytkiej części basenu, a rodzice siedzieli na
leżakach.
- Dziś będzie piękny zachód słońca - odezwał się Khaled. - Moglibyśmy zjeść ko-
lację w Smoczym Gaju.
- Dzieci lubią takie nazwy...
- Proponuję piknik we dwoje.
Lucy z trudem przełknęła ślinę.
- A Sam?
- Już przyzwyczaił się do otoczenia, prawda? Zaangażowałem opiekunkę, bardzo
miłą, solidną.
- Nawet nie zapytałeś mnie o zdanie - obruszyła się Lucy.
Khaled pogładził ją po policzku, ale odsunęła się jak oparzona.
- Czy to ważne?
- Nie podoba mi się, że za moimi plecami podejmujesz decyzje dotyczące dziecka.
R
L
T
- Chodzi tylko o jeden wieczór. - Nieznacznie wzruszył ramionami. - Czy każdą
decyzję trzeba z tobą uzgadniać? Uprzedzam, że nie zamierzam tego robić. Sam jest
również moim synem. Pamiętaj o tym.
- Znowu mi grozisz?
Khaled zaklął pod nosem.
- W tym, co mówię, stale dopatrujesz się grózb. Zapamiętaj sobie, że nie będziesz
mną rządzić. Nie będę żebrał o uczucia dziecka ani prosił o prawo do bycia z nim. Nie
próbuj tego wymuszać.
- Nic takiego nie robię.
- Czyżby? Chciałabyś trzymać rękę na pulsie, o wszystkim decydować.
- Faktycznie chcę mieć decydujący głos. Nie będę bezczynnie patrzeć, jak urzą-
dzasz synowi życie zgodnie z twoimi celami.
- A nie są zgodne z twoimi? Widzisz, gdybyśmy się pobrali, byłoby łatwiej.
- Wątpię. Wtedy chciałbyś, żebym robiła wszystko pod twoje dyktando.
- Boisz się, że musiałabyś nosić hidżab? - Zaśmiał się. - Kto nagadał ci głupstw?
Lucy zaczerwieniła się. Była speszona, ale w głębi duszy czuła, że Khaled ma tro-
chę racji.
- Nikt nic mi nie mówił. To bez znaczenia - mruknęła.
- Wręcz przeciwnie. Jest bardzo ważne. Masz dużo uprzedzeń, mylnych wyobra-
żeń, które trzeba sprostować, chociaż... - Odwrócił wzrok. - Zrobię to dzisiaj, gdy bę-
dziemy sami.
Lucy zacisnęła usta ze złości. Nie ma sensu kłócić się dla samej kłótni. Warto po-
słuchać, jak Khaled sprostuje jej mylne wyobrażenia.
Trzeba znać prawdę, jakakolwiek jest.
Sam wcale nie kaprysił, że zostanie z obcą osobą. Hadiya była serdeczna, delikat-
na. Lucy nie znalazła u niej żadnej wady, chociaż szukała.
Wyruszyli póznym popołudniem, aby dojechać do Smoczego Gaju tuż przed za-
chodem słońca.
- Co tam właściwie jest? - zainteresowała się Lucy.
R
L
T
- Jedna z wielu tutejszych atrakcji. Według ciebie Biryal jest ponurym krajem, a
mamy dużo pięknych widoków, ciekawych miejsc. Jednym z nich jest ten gaj. Tamtejszy
gatunek drzew rośnie jeszcze tylko na jednej wyspie i nigdzie indziej.
Po drodze mało rozmawiali, ale milczenie nie było krępujące. Lucy zapomniała o
gnębiących ją wątpliwościach. Postanowiła cieszyć się, że jest na wycieczce, pozwolić
sobie na jeden wieczór beztroskiej przyjemności.
Khaled skręcił w prawo i wjechał na teren rezerwatu. Drzewa rzeczywiście były
niezwykłe. Z grubego sękatego pnia prosto do góry wyrastały gałęzie. Drzewa przypo-
minały szczotki i wyglądały, jakby wyciągały ramiona do nieba.
- Ten gatunek nazywa się Smocza krew - poinformował Khaled.
- Dlaczego?
- Bo po zerwaniu kory płynie czerwona żywica. Kiedyś nazywano ją krwią Kaina i
Abla. Ma właściwości lecznicze.
Wyjął z bagażnika koc oraz koszyk z prowiantem i poszli kawałek wyżej. Rozłożył
koc w miejscu, z którego był najlepszy widok na zachód słońca. Usiadł i zapatrzył się w
dal, a Lucy przez chwilę wpatrywała się w jego orli profil.
- Czy zaraz coś zjemy?
Prozaiczne pytanie wyrwało go z zadumy.
- Tak. Mam nadzieję, że dostaliśmy coś dobrego.
Lucy zajrzała do koszyka. Był tam pieczony kurczak posypany kminkiem, sałatka z
oberżyny, ciastka daktylowe i białe wino.
- Alkohol? Podobno u was jest zabroniony. Zdziwiła się, ale natychmiast uświa-
domiła sobie, że do każdego posiłku podawano wino. Dlaczego uszło to jej uwagi?
- Już ci mówiłem, że jesteśmy nowocześni. - Khaled podniósł kieliszek. - Saha.
- Saha - powtórzyła Lucy. - Co to znaczy?
- Na zdrowie. Nasz tradycyjny toast.
Lucy ogarnął niepokój. Dotychczas zawsze byli z dzieckiem, Khaled nie szukał
spotkań sam na sam. Po kolacji, którą jadali razem z królem Ahmedem, wracała na pię-
tro, tłumacząc, że musi położyć dziecko spać.
R
L
T
Teraz uświadomiła sobie, że obecność dziecka dawała miłe poczucie bezpieczeń-
stwa. W ustach jej zaschło, serce zaczęło trwożnie bić.
Czy przy Khaledzie zawsze tak było?
Tak. Przy nim zawsze traciła głowę, w jego rękach robiła się miękka jak wosk.
Doskonale o tym wiedział. Wystarczyło, aby wyciągnął do niej ręce albo uwodzicielsko
się uśmiechnął, a szła do niego. Zawsze bardzo chętnie.
Teraz jest tak samo. Z trudem oderwała wzrok i popatrzyła na słońce. Dochodziło
do wierzchołków drzew, jego promienie zabarwiły niebo cudownym kolorem.
- Przepiękny zachód - powiedziała.
- W Biryalu jest dużo piękna.
- Znowu reklama?
- Mówię szczerą prawdę.
Położył się na wznak. Leżał bardzo blisko... za blisko. Lucy odsunęła się, chociaż
miała ochotę przytulić się do niego.
Chciała być odprężona, ale nie potrafiła się zrelaksować. Nerwy miała napięte jak
postronki.
Khaled leniwym ruchem pogłaskał ją po włosach.
- Są jak jedwab - szepnął. - Marzyłem o tobie...
- Nie wierzę - szepnęła.
Niby nie wierzyła, ale siedziała jak zahipnotyzowana. Bardzo pragnęła pieszczot.
- Dlaczego mi nie wierzysz?
- Sama nie wiem.
Pociągnął ją ku sobie i musnął ustami jej usta.
- Lucy...
- Khaledzie...
Pogłaskała go po podbródku i karku. Chciała pieścić go jak dawniej. Poprzez szum
krwi przebił się ostrzegawczy głos rozsądku. Ciało i serce walczyły z rozsądkiem. Uro-
niła łzę, która spadła na dłoń Khaleda.
Odsunął się zaskoczony.
- Płaczesz?
R
L
T
- Nie.
Roześmiała się, ale już następne łzy płynęły po policzkach.
- Dlaczego płaczesz?
- Nie wiem.
- Nie chciałem cię zasmucić.
Zerknęła spod przymkniętych powiek i zobaczyła, że sposępniał. Słońce zaszło,
zapadła noc.
- Nie jestem smutna. - Otarła policzki i spojrzała Khaledowi w oczy. - Wzruszyłam
się. Ostatnio zaszło tyle zmian, przyszłość jest niepewna...
- Nie musi być.
- Wiesz, że przy tobie jestem bezwolna, jak ćma lecąca do światła. - Skrzywiła się.
- %7ładen powód do dumy.
- Mówisz, jakby to była słabość.
- Bo jest.
- Czy byłaby, gdybym wtedy został?
- Co to znaczy?
- Oceniasz siebie, mnie, nasz romans przez pryzmat tego, że wyjechałem bez po-
żegnania.
- Jak może być inaczej? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl