[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nÄ… duszÄ™ i ustatkuj siÄ™. Może wówczas dożyjesz dojrzaÅ‚ego wieku trzy­
dziestu pięciu lat.
Bez względu na to, jak często Adam wracał do tego tematu - zdaje się,
że co pół godziny - małżeÅ„stwo byÅ‚o ostatniÄ… rzeczÄ…, o której Mac chciaÅ‚­
by rozmawiać. Zwłaszcza małżeństwo z Joanną Fenton. Pochodzili
z dwóch różnych światów.
Ona potrzebowaÅ‚a solidnych czterech Å›cian. Jemu odpowiadaÅ‚y otwar­
te przestrzenie i dalekie horyzonty. Ona starała się wszystkich zadowolić.
On nie ulegaÅ‚ nikomu. Ona chciaÅ‚a mieć rodzinÄ™. Dla niego rodzina ozna­
czaÅ‚a obce mu pojÄ™cia: odpowiedzialność, kompromis i porzucenie jedy­
nego trybu życia, jaki znał. Porzucenie życia, które mu odpowiadało.
89
Jednakże ten idiotyczny pomysÅ‚ przychodziÅ‚ mu do gÅ‚owy w ciÄ…gu ostat­
nich paru dni... co było zupełnie pozbawione sensu, skoro zna tę kobietę
zaledwie od tygodnia. Wspomnienie jej reakcji w powozie przypomniało
mu, jak straszliwie pragnął mieć ją w łóżku. I ona też go chciała. Był tego
pewien. Z każdym dniem, jaki razem spÄ™dzali, byÅ‚ bardziej niÄ… oczarowa­
ny. Fascynował go sposób, w jaki wsuwała palce w rękawiczki. Robiło
mu się ciepło na sercu, gdy widział współczucie, jakie okazywała małym
ulicznikom, a sposób, w jaki znęcała się nad swą dolną wargą, gdy czuła
siÄ™ niepewnie, sprawiaÅ‚, że Mac miaÅ‚ chęć utulić jÄ… w ramionach i caÅ‚o­
wać bez opamiętania.
PowtarzaÅ‚ sobie, że szybkie zaspokojenie swych żądz z jednÄ… z dziew­
czyn Maddie pozbawiÅ‚oby go raz na zawsze wszelkich pożądliwych od­
ruchów względem Joanny. Ale z takich czy innych przyczyn odkładał tę
wizytÄ™. Razem z JoannÄ… i wiernym Changiem niezmordowanie przeszu­
kiwali lombardy, odwiedzali galerie, wypytywali jubilerów, przeszuki­
wali bibliotekę i dzienniki jej ojca. Wieczorami Mac odwiedzał lokale,
w których bywali Ashford i Charlesworth. Nie odkrył nic ponadto, że
Randolf miał zły gust, jeśli chodzi o dobór rozrywek.
ResztÄ™ czasu poÅ›wiÄ™caÅ‚ na doglÄ…danie swego okrÄ™towego przedsiÄ™wziÄ™­
cia. ZnalazÅ‚ kupca na swojÄ…pierwszÄ… dostawÄ™, najÄ…Å‚ trzech nowych czÅ‚on­
ków zaÅ‚ogi i wytyczyÅ‚ marszrutÄ™ na JamajkÄ™. PokÅ‚ady byÅ‚y wyszorowa­
ne, a dostawy zamówione. Termin ostatniej dostawy koniaku był
wyznaczony. Każde z tych zadań było kotwicą łączącą go z życiem, które
znał i rozumiał. Drogi jego i Joanny rozdzielą się w chwili, gdy znajdzie
jej brata i posążek. Nawet jeśli Adam i Rebeka myślą inaczej.
RozglÄ…dajÄ…c siÄ™ na boki, Mac badaÅ‚ sÅ‚abo oÅ›wietlonÄ… ulicÄ™ przed Ede­
nem.
- Nie jestem człowiekiem rodzinnym, któremu j est przeznaczone mieć
psa u nogi i bambosze przy kominku, Adamie. I jeśli pamiętasz, to panna
Fenton jest powodem, dla którego odwiedzamy ten miły lokal.
Jego przyjaciel pokręcił głową.
- JeÅ›li ja mogÄ™ być szczęśliwy w małżeÅ„stwie, to i dla ciebie jest na­
dzieja. Jeśli pożyjesz dostatecznie długo. Kiedy robisz ostatnią dostawę?
- Za trzy dni.
- Powiem to ostatni raz, chociaż wiem, że mnie nie posÅ‚uchasz: jesz­
cze nie jest dla ciebie za pózno.
- Właśnie - zgodził się Mac. Zszedł po schodach i zapukał do drzwi.
KtoÅ› obejrzaÅ‚ ich przez maÅ‚e okienko, po czym drzwi powoli siÄ™ uchy­
liÅ‚y. Dobrze zbudowany mężczyzna z bliznÄ… w poprzek policzka zagro­
dził im drogę. Odrażający osobnik pilnował wejścia z równą skuteczno-
90
ścią, z jaką czyniłby to oddział kawalerii. Skrzyżował ramiona na piersi
i zapytał:
- Czego panowie sobie życzą?
- Znajomy podpowiedział nam, że to dobry lokal - powiedział Mac. -
Pomyśleliśmy, że nie zawadzi spróbować.
- A kimże to jest wasz znajomy?
Mac obiegł wzrokiem pomieszczenie i odrzekł:
- Lord Fenton. Miałem nadzieję go tu dziś zastać.
BÅ‚ysk nieufnoÅ›ci pojawiÅ‚ siÄ™ w oczach tamtego. Gdyby Mac nie przy­
glądał mu się czujnie, może by tego nie zauważył.
Człowiek z blizną podrapał się w ucho.
- Nie pamiętam tego nazwiska, ale mamy dużo klientów, więc uwierzę
panu na sÅ‚owo. Damy sÄ… chÄ™tne, obstawiać można jak dÅ‚ugo ma siÄ™ po­
krycie i żadnych oszustw.
Gdy mężczyzna wycofał się w cień, Mac szepnął Adamowi:
- WesoÅ‚y koleÅ›. ZaÅ‚ożę siÄ™, że oszustwa sÄ… zastrzeżone dla rozdajÄ…­
cych. - Podał płaszcz chłopcu w wieku dwunastu lub trzynastu lat, który
pojawił się, by odebrać od nich okrycia. - I kłamał w żywe oczy. Brat
Joanny pewnie przychodziÅ‚ tu kilka razy na tydzieÅ„. Ten z bliznÄ… nie tyl­
ko go pamięta, ale przyjmował Fentona z otwartymi ramionami. No to
rozejrzyjmy siÄ™.
Poniżej wejściowego podestu lordowie, żeglarze, pospolici robotnicy,
nawet nieliczne kobiety tÅ‚oczyli siÄ™ przy stoÅ‚ach do gry. Mężczyzni i skÄ…­
po odziane kobiety wędrowali w górę i w dół po schodach znajdujących
się w głębi sali. Umeblowanie było porządne, światło przyćmione. Dym
snuÅ‚ siÄ™ za poruszajÄ…cymi siÄ™ postaciami. SÅ‚użba roznosiÅ‚a tace obstawio­
ne kieliszkami, przepychając się w tłumie.
Malowidło ścienne, tramie zatytułowane Pokusa, pokrywało większą
część tylnej ściany. Zmysłowa Ewa z wyrachowanym uśmiechem kusiła
swego towarzysza w rajskim ogrodzie; szatan tworzył sylwetkę drzewa,
z jednÄ… rÄ™kÄ… zwiniÄ™tÄ… na ksztaÅ‚t zielonookiego węża, który Å‚ypaÅ‚ pożądli­
wie znad ramienia Ewy. Ta pierwsza scena układała się w harmonijną
całość z drugą, którą Mac uznał za wersję upadku człowieka, stworzoną
przez kogoÅ› z wyjÄ…tkowo chorÄ… wyobrazniÄ…. Nimfy baraszkowaÅ‚y w prze­
różnych aktach seksualnej dominacji nad mężczyznami. Starczyło tego,
by człowieka przeszły ciarki.
- Powiedziałbym, że jest wyrazny związek pomiędzy rysunkiem węża
na listach do Randolfa a tym lokalem - stwierdził Mac, spoglądając ku
stołom do gry.
Adam przytaknął, a potem wskazał na jeden ze stołów.
91
Ashfórd graÅ‚ tam w koÅ›ci. A w skórzanym fotelu poniżej szatana zasia­
daÅ‚ Charlesworth, majÄ…c na kolanach skÄ…po ubranÄ… kobietÄ™ w malowni­
czej pozie, starającą się gorliwie, by nie żałował na nią grosza.
- Ty wez Ashforda - powiedział Mac. - Ja spróbuję przyjść na ratunek
Charlesworthowi, zanim ta dziwka połknie go żywcem.
Zapamiętując sobie twarze widziane w tłumie, Mac przemierzył salę
i przyciÄ…gnÄ…Å‚ krzesÅ‚o na wprost Charleswortha. MÅ‚oda dziewczyna prze­
Å›liznęła siÄ™ obok niego, proponujÄ…c drinka wraz z widokiem piersi przy­
sÅ‚oniÄ™tych plÄ…taninÄ… przejrzystych czerwonych szarf. Mac pokrÄ™ciÅ‚ gÅ‚o­
wą i powiedział:
- Dla mnie to samo, co dla niego. Charlesworth, mój stary, masz pusty
kieliszek. Mogę ci postawić następny?
- ...Zwietnie. - Słowa przychodziły mu z trudem. - To ty jesteś ten
gość z balu, znajomy Randiego.
- W samej rzeczy. Myślałem, że może Randolf jest tu z tobą.
- Na razie nie. - Charlesworth rzuciÅ‚ ukradkowe spojrzenie ku wej­
ściu, gdzie czaił się człowiek z blizną.
- Kim jest ten wielkolud? - spytał Mac.
- Jinx. To ponury drab. Nie przepadam za nim.
- Nie spodziewam siÄ™, byÅ› go lubiÅ‚. - Mac obserwowaÅ‚ Charleswor­
tha. Chłopak miał posępną minę. Chociaż alkohol lał się strumieniami
i kobiety były na każde zawołanie, widać było w tym lokalu rozpacz.
Kiedy kelnerka przyniosÅ‚a im napitki, Mac wÅ‚ożyÅ‚ jej w. dÅ‚oÅ„ dodatko­
wÄ… monetÄ™, a drugÄ… cisnÄ…Å‚ dziwce siedzÄ…cej na kolanach Charleswortha.
Swą szczodrość skwitował ruchem głowy. Obie dziewczyny zniknęły jak
smugi dymu. Sącząc drinka, Mac zapytał:
- A teraz mów. Jak znalazłeś ten uroczy lokal?
- Ashford mnie tu przyprowadziÅ‚. MówiÅ‚, że siÄ™ zabawimy. - Charles­
worth utkwił wzrok w swym kieliszku, przymrużywszy ciężkie powieki.
- Ale już nie pamiętam, kiedy się dobrze bawiłem.
Mac nachylił się ku niemu w krześle.
- A jak myślisz, dlaczego? [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl