[ Pobierz całość w formacie PDF ]

niepodobnej do Davida Czerwoniucha. I choć, odkąd odeszliśmy od Gardła Zimnej Zcieżki, w
ogóle ich nie widzieliśmy, smutno smutno było myśleć, że pójdziemy aż tak daleko, że nie będzie
już żadnej możliwości kontaktu.
Tak, i trzeba było jeszcze pamiętać o Ziemi. Okropnie okropnie było myśleć, że Ziemia po
nas przybywa i nie potrafi nas znalezć, bo poszliśmy za daleko - tak że David i wszyscy inni
wracają do tego świetlistego świata, a nasza garstka zostaje, jak wtedy Tommy i Angela, sama
sama na ciemnym ciemnym Edenie.
Teraz zrozumiałam, czemu John chciał zawrócić i stawić im czoło. Tu nie chodziło tylko o
walkę i zabijanie. Trochę tak, ale nie tylko. Chodziło także o kontakt. Nawet walka była jakimś
kontaktem.
- Jeff właśnie mówił, że może powinniśmy jakoś złapać parę młodych lampartów i
wychować je jak te kozły, żeby nas broniły - powiedział, oglądając się na mnie, ciekaw, co myślę.
- Warto byłoby spróbować, nie myślisz? Z kozłami się udało, czemu miałoby się nie udać z
lampartami?
Nie spodziewał się tego, że złapię go za szyję i pocałuję. 1 tym razem mi pozwolił. Rozluznił
się, zaśmiał i odwzajemnił pocałunek.
- A inny pomysł, co mieliśmy z Jeffem, to auta - powiedział. - Pamiętasz to Auto, które
Najstarsi mieli w Rodzinie, z takimi czterema kółkami? Pewnie, jakby pomyśleć, dałoby się
zrobić takie śnieżne sanie z kółkami, do ciągnięcia przez kozły, żeby jechały i wiozły różne
rzeczy, nawet kiedy w ogóle nie ma śniegu.
A potem zaczął gadać o tym, żeby złapać małego nocarza i z niego zrobić konia.
- Pomyśl tylko, ile coś takiego mogłoby udzwignąć! - powiedział, oglądając się na mnie,
żeby sprawdzić, czy interesuje mnie to tak, jak jego.
Zaśmiałam się i znów go pocałowałam, a potem zostałam trochę w tyle, żeby zagadać z
Dixem i poprosić go, żeby poniósł trochę Petera, który był już duży i za ciężki, żebym mogła go
dłużej nosić.
Dwa wstania pózniej doszliśmy do Stawu Zwiat.
Ja byłam nad nim trzy cztery razy odkąd John go odkrył, ale zobaczyć go, a iść wzdłuż jego
brzegu to coś zupełnie innego. Dopiero idąc, czuło się, jaki naprawdę jest wielki wielki. Można
było wędrować brzegiem przez całe wstanie i ani nie doszło się do końca, ani się tego końca nie
zobaczyło, a fale na stawie były jak połowa wzrostu dorosłego człowieka, jak ruchome góry
lśniącej wody, w które można było zajrzeć i zobaczyć pływające w środku świecące rybki. Na
koniec przewracały się na skały i spieniały w białe bąble, załamujące światło podwodnych roślin
i zwierząt. Był to staw, który ciągnął się w drugą stronę, daleko daleko, łagodnie świecąc w
oddali, ale nie docierał do drugiego brzegu, jak wszystkie inne stawy, które widzieliśmy.
Przeciwnie, wydawało się, że dotyka krawędzi tego czarnego, pełnego gwiazd nieba, długą,
prostą linią. Ale nie mógł tak naprawdę go dotykać. Ta linia to był sam nasz ciemny Eden,
zakrzywiający się i ukrywający przed nami jeszcze więcej wspaniałych rzeczy.
Przeszliśmy już pół wstania, kiedy doszliśmy do miejsca, gdzie skały przecinała rzeka,
szeroka na trzydzieści czterdzieści metrów. Wlewała się do Stawu Zwiat, rozlewając się płytko
po kamieniach. Musieliśmy przejść przez nią razem z kozłami - pośrodku sięgała mniej więcej do
pasa - niosąc wszystkie rzeczy i nasze dzieci. Dix i Gerry ostrożnie unieśli korę z żarem ponad
wodę, węgielki żarzyły się na płaskim kamieniu.
- Ej, patrzcie! - zawołała Lucy Nietoperz pośrodku rzeki.
Zauważyła coś płynącego po wodzie. Złapała to i wyniosła na brzeg, żeby pokazać Johnowi.
Była to mała łódka-zabawka zrobiona z suchej skórki owocu wysmarowanej tłuszczem. Dzieci
bawiły się takimi w Rodzinie. Ale, na nazwy Michaela, jak coś tak maleńkiego mogło dopłynąć
aż na brzeg Stawu Zwiat?
- Pewnie Główną Rzeką przypłynęło - powiedział Jeff. - Tędy musi spływać Główna Rzeka,
spod samego Ujściospadu.
Dziwnie dziwnie było myśleć, że ta sama woda wypłynęła spod Lodowca Dixona i Lodowca
Zimnej Zcieżki, ze wszystkich innych lodowców i strumieni, które płynęły przez Okrągłą Dolinę,
dziwnie było myśleć, że musiała przepłynąć przez Głęboki Staw, gdzie z Johnem nurkowaliśmy
po świecące ostrygi, potem przez Długi Staw, Zlanie Strumieni i Główny Strumień, i dalej do
Wielkostawu. Dziwnie było myśleć, że jakiś mały dzieciak z Rodziny, który pewnie urodził się
już po naszym odejściu, bawił się tam tą łódeczką tak samo jak my, między tymi wszystkimi
znajomymi miejscami. To nie mogło być zbyt dawno temu. Te łódeczki, choćby nie wiem jak
natłuszczone, rozmakały po paru wstaniach.
- Wrócimy tutaj któregoś wstania - powiedział John - i pójdziemy za tą wodą w stronę
Ciemna. Może znajdziemy inne wejście do Okrągłej Doliny. Albo może od dołu da się wejść
przez Ujściospad.
Niech mnie fiut Toma, czy on nigdy nie odpuści?
***
Kiedy szliśmy wzdłuż wysokiego brzegu, od Stawu Zwiat wiał ciepły wiatr. Dziwnie
pachniał, mocno i ostro, trochę jak pachną falorosty, kiedy je się rozłoży do suszenia na sznury.
Tylko bardziej słodko i skomplikowanie. Ptaki i nietoperze o długich skrzydłach, których nigdy
wcześniej nie widzieliśmy, wydawały dziwne krzyki i pohukiwania z kryjówek w skalnym
brzegu pod nami, albo patrzyły na nas z wysoka wysoka pod samym Gwiezdnym Wirem.
Na tych skałach nad wodą trafiliśmy na całkiem nowe zwierzęta. Leżały tam sobie, było ich
dwadzieścia trzydzieści, były wielkie jak gładziaki, miały takie same czułki i wielkie płaskie
oczy, ale w ogóle nie miały nóg, tylko dwie małe rączki z przodu, z błoną między palcami, jak
kaczka, a z tyłu cztery długie płetwy, jak u ryby. Po skałach poruszały się wolno wolno, jak
wełniak albo kamieniak, który nagle stracił nogi i próbuje pełzać bez nich. Za to w wodzie,
między wielkimi falującymi drzewami pełnymi świecących żółto i zielono lampek, śmigały i
nurkowały równie zwinnie, jak polujące na przelotki nietoperze pomiędzy lampkami nad Okrągłą
Polaną.
Dix ustrzelił z łuku jednego z tych stworów. Jak się wtedy rozdarł. Iiiiiiiii! Iiiiiiiii! liiiiiiii! A
za nim rozwrzeszczały się wszystkie inne - Iiiiiiiii! liiiiiiii! Iiiiiiiii! Krzycząc, zaczęły pełznąć za
krawędz skał, zsunęły się do wody i wystrzeliły w głębiny, jakby nagłe same stały się strzałami
wystrzelonymi z potężnego łuku. Poszły w dół, w dół, w dół.
Dix, ja, John i Gerry postawiliśmy dzieci, które nieśliśmy, i zeszliśmy na dół po skałach,
żeby dobić wijącego się stwora kijami i dzidami. Oskórowaliśmy go i pocięliśmy na kawałki. Nie
piekliśmy go na ogniu, bo nie chcieliśmy robić dymu, ale pokroiliśmy mięso w paski i
osmaliliśmy na pniu kolczaka. Mięso było sycące i tłuste tłuste. Człowiek szybko się nim najadał, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cukierek.xlx.pl